niedziela, 3 stycznia 2010

Inkasent (wcale nie gazowy)

     Trwa kolęda. Męczy mnie. Nie dlatego, że wyczerpujące jest to „chodzenie”. Powody są zgoła zupełnie inne. Już od kilku lat zastanawiam się czemu te wizyty mają służyć. Wpada się na chwilkę do czyjegoś domu i bierze się udział w sztucznym przedstawieniu. Sztuczna (wymuszona?) modlitwa, sztuczna rozmowa, sztuczne uśmiechy. Tak… tylko pieniądze nie są sztuczne. Są prawdziwe. Gdyby to ode mnie zależało nie wziąłbym ani złotówki. Fakt, te pieniądze nie są dla mnie. Nawet nie wiem na co…

     Ciekawe, że gdy staram się zagadać, zostać dłużej by porozmawiać, ludzie niecierpliwią się, czekają aż pójdę. Gdzieś w powietrzu unoszą się słowa: "Zostaw obrazek, bierz kopertę i spadaj".

     Po kolędzie powinny chodzić następujące osoby: meteorolog (absolutnie niezbędny!), lekarz co zna się na wszystkim, polityk także, historyk, prawnik... Tylko po co ksiądz? Po co?


     Może zabrzmi to strasznie, ale cieszę się, że kończy się czas Kościoła masowego i anonimowego. Co to jest – współcześnie – wspólnota parafialna? Kim są moi bracia i siostry? Nie znamy się! Stoję przed ołtarzem i czuje się jak aktor przed wymagającymi (byle szybko, byle szołmeńsko) widzami.

     Ta agonia trwa od 40 lat. Szkoda, że tak długo. Gdzie jest napisane, że „reszta” ma ocaleć na pięknym statku Kościoła? Może to będzie tratwa, z obszarpanymi ocalonymi?

     Wiem, że upraszczam.


Brak komentarzy: