niedziela, 23 listopada 2008

Boża autoterapia, czyli o miłości samego siebie.

«Zaprawdę powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili» - mówi dzisiaj do swoich sług Chrystus Król. To co czynimy drugiemu człowiekowi czynimy samemu Chrystusowi. My o tym wiemy doskonale, choć czasem zapominamy. Jesteśmy zaproszeni do troski o drugiego człowieka, zwłaszcza tego najmniejszego, odrzuconego, bezbronnego.

Z jednej strony, nie sposób pomagać innym, kiedy nie chcemy pomóc sobie samym i nie zgadzamy się na swoją małość i kruchość. A z drugiej strony, czasem trzeba pomóc komuś biednemu, by dorosnąć do odkrycia kogoś wcale nie lepiej uposażonego we własnym wnętrzu. Najlepiej bowiem jesteśmy przygotowani do pomocy innym, gdy nam udzielono pomocy. Nikt nie wie co to bieda, jeśli osobiście jej nie doświadczył. Nikt nie wie co to znaczy być w więzieniu, jeśli sam tam nie był.

Dla mnie wielkim i brzemiennym w skutki było doświadczenie spotkań i wyjazdów z niepełnosprawnymi ruchowo i umysłowo. Ja od nich uczyłem się otwartości, wyrażania swoich uczuć, a to przychodziło mi z ogromnym trudem.

Trzeba najpierw okazać miłość sobie samemu! „Będziesz miłował bliźniego swego, jak siebie samego” – mówi przykazanie. Okazywać sobie miłość oznacza dopuszczać do siebie prawdę o sobie samym.

Jesteśmy „świątynią Ducha Świętego”. W nas mieszka Bóg! Dopuśćmy Jego światło do naszych ciemnych zakątków. Otwórzmy drzwi Chrystusowi by objął w panowanie nas samych – w całości!

Odczytajmy dzisiejsze słowa Jezusa w inny sposób.

„Byłem głodny, a daliście Mi jeść”
Czego pragnę? Na co mam apetyt?
Czy dostrzegam w sobie głód uczuć, głód czyjejś obecności, bliskości, głód miłości?
Muszę odpowiedzieć sobie na to pytanie ponieważ istnieje niebezpieczeństwo, że albo umrę z głodu (np. głodu miłości), albo będę szukał sposobów na tzw. „zapchanie się” czymś co tylko na chwilę sprawi, że poczuję się nasycony.
Mogę zaspokajać swój głód bezsensownymi zakupami, bezcelowym ślęczeniem przed komputerem czy telewizorem, szukaniem tak zwanych mocnych wrażeń.
Jeśli cierpię głód miłości, to mogę go zaspokajać w taki sposób, który nie zapewni mi prawdziwej sytości.
Potrzebuję zdrowej żywności, dobrego pokarmu, który sprawi, że napełniony będę tym co służy mojemu zdrowi duchowemu, psychicznemu i fizycznemu.
Człowiek głodny jest po prostu zły!

„Byłem spragniony, a daliście mi pić”
Czego jestem spragniony? Czego pożądam?
Z jakiego źródła piję: zdrowego czy zatrutego?
Czy piję ze źródła „wody żywej”, czy mętnej?
Jakie treści w siebie wlewam?
Czy potrafię dobrze wybrać wśród filmów, czasopism, książek, znajomości?
Czy dostrzegam w sobie pragnienie dobrego słowa, pochwały, akceptacji?
Muszę odpowiedzieć sobie na pytanie, czym gaszę swoje pragnienia? Czym je zaspokajam?
Może jest tak, że to co piję tylko na chwilę zaspokaja moje tęsknoty?
Pragniemy do życia czystej wody - żadna inna nie orzeźwi nas w stu procentach.
Żaden „energy drink” w różnych postaciach, nie ugasi pragnienia.
A człowiek, który nie pije usycha…

„Byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie”
Czy uznałem w sobie przybysza, kogoś , kto nie umie się odnaleźć, kto czuje się zagubiony?
Czy potrafię przyznać się do tego, że się zagubiłem, że zbłądziłem?
Czy dopuszczam do siebie myśl, że potrzebuję pomocy od drugiego człowieka, że nie jestem samowystarczalny? Że potrzebny jest mi ktoś, kto mnie poprowadzi, nawet za rączkę.
Czy mam odwagę pytać o drogę, pytać o sposób rozwiązania, o radę?
Bo jeśli nie, zgubię się jeszcze bardziej.
Jeśli nie uznam swojej niewystarczalności, nie zbuduję swojej wielkości!

„Byłem nagi, a przyodzialiście Mnie”
Czy widzę swoją nagość, swój wstyd?
Czy dopuszczam do siebie fakty świadczące o mnie samym? O tym jaki naprawdę jestem.
Jakie są moje wady i zalety?
Czy podejmuję próby zmierzające do tego by pozbyć się masek?
A może wstydzę się tego, że gdy je ściągnę inni zobaczą, że nie jestem już taki fajny?
Umiejętność zobaczenia własnej nagości jest mi potrzebna do dobrego przeżycia sakramentu pokuty.
Bo inaczej wciąż będę ukrywał się za różnymi zasłonami (wesołkowatości albo ponuractwa).
Pustki wnętrza nie da się zakryć, nie da się jej okryć! Ona się zapełni, tylko czym?

„Byłem chory, a odwiedziliście Mnie”
Czy wiem, na co choruję?
Czy wiem, co zaburza moje normalne funkcjonowanie?
A może udaję, że jestem zdrowy, że nic mi nie jest, że poradzę sobie sam?
Tylko po co przekonywać się o swojej chorobie, w momencie gdy jest już ona w stanie zaawansowanym, lub, co gorsze, nieuleczalnym?
Ale też czy potrafię zaakceptować swoją chorobę (swój grzech, który wciąż na różne sposoby leczę, zaleczam, i nie mogę sobie poradzić, bo wciąż daje o sobie znać)?
Czy w końcu dopuszczę do siebie Lekarza przez „duże L” – Jezusa i Jego pielęgniarzy, fachowców?
Jezus ma na usługach dobrych kardiologów, którzy pomogą uleczyć zranione uczucia. Ma świetnych specjalistów od chorób wewnętrznych, którzy np. pomogą w leczeniu uzależnień.
W pierwszej kolejności muszę zajrzeć do historii mojej choroby i poddać się leczeniu.
Bo jak nie to wyciągnę nogi do przodu – najpierw duchowo.

„Byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie”
Czy znam swoje więzienie?
W czym czuję się ograniczony i zamknięty?
Gdzie moja wolność jest ograniczona?
Co sprawiło, że jestem więźniem?
Czy potrafię z cierpliwością i odwagą walczyć o swoją wolność?
A może siedzę i już sam nie wiem jak długo i dlaczego.
Może to więzienie, w którym się znajduję jest otwarte, tylko jestem w nim bo tak jest wygodnie, bo nie umiem żyć poza tym więzieniem (nałogów, toksycznych przyjaźni, uzależnień).
Kraty w oknach moje serca sprawiają, że nie dopuszczam innych, którzy chcą mnie odwiedzić.

W tych wszystkich doświadczeniach był przecież Jezus. On wie co to jest życie.
Możecie do mnie powiedzieć: „ Co ojciec wie? Ojciec nie rozumie” Ja tak, ale nie On – Jezus, który tego wszystkiego doświadczył?
Chrystus Król chce mnie nasycić.
Chrystus Król chce mnie napoić.
Chrystus Król chce mnie przyjąć do siebie.
Chrystus Król chce mnie okryć.
Chrystus Król chce mnie odwiedzić.
Chrystus Król chce do mnie przyjść.
Oto dobry Król.
Oto sługa: czy dobry?

sobota, 15 listopada 2008

Utalentowana rodzina

Któż z nas nie chciałby żyć w kochającej się rodzinie, gdzie panuje atmosfera akceptacji i bezpieczeństwa, gdzie gości wzajemny szacunek, miłość i przebaczenie?
Dziewczyna, myśląc o swojej przyszłości, marzy o dobrym mężu i ojcu, chłopak marzy o żonie i matce, która jest jak ta dzielna niewiasta z dzisiejszego pierwszego czytania, której „wartość przewyższa perły”.

Marzenia o szczęśliwej rodzinie są do zrealizowania i wielu je realizuje, mimo ogromnych trudności, które stwarza życie we współczesnym świecie. Świecie, w którym instytucja rodziny z coraz to większą siłą jest atakowana. Na wielu płaszczyznach próbuje się ją osłabić, rozbić i zniszczyć. Lecz bez niej każde społeczeństwo niechybnie upadnie.

Wciąż słyszymy o kryzysie wiary i rodziny na Zachodzie, który ma także dotrzeć i do nas. Warto zapytać się, czy robimy coś w tym kierunku, by temu kryzysowi zapobiec, czy czekamy biernie poddając się apatii?

W książce pt.: „Apele orędzia fatimskiego” s. Łucja, która była świadkiem objawień Maryi, tak pisze o rodzinach w swojej wiosce: „Rodziny zostały ubogacone sakramentem małżeństwa; wierności dochowywano skrzętnie i skrupulatnie. Wszyscy przyjmowali dzieci, jakimi Pan zechciał ich obdarzyć, nie jako ciężar, ale raczej jako dar, którym Bóg wzbogaca ich domy, jako przedłużenie własnego życia na czasy późniejsze, jako kwiat pojawiający się we własnym ogrodzie, który roztacza woń przeróżnych aromatów i żyje dźwiękami świeżej i śmiejącej się radośnie młodości, a także jako tę duszyczkę, którą Bóg powierzył ich pieczy, tak by prowadzona drogami nieba, stawała się ona prawdziwym członkiem Mistycznego Ciała Chrystusa i pieśnią uwielbienia chwały wiecznej”.

Niestety współcześnie sakrament małżeństwa „nie ubogaca” naszych rodzin – staje się ciężarem i synonimem zniewolenia. Dzieci nie są darem ubogacającym dom, ale niechcianą wpadką, która przeszkadza w karierze.

Kryzys wiary ma swoje źródło w rodzinach, w których już nie jest sprawą oczywistą wychowanie religijne, a które przecież małżonkowie przysięgają przed Bogiem podczas zawierania sakramentu małżeństwa. Czy ta przysięga (obok miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej) już nic nie znaczy?

W innym miejscu swojej książki s. Łucja zapisała: „Na kolanach swych ojców i matek dzieci uczyły się wymawiać święte Imię Boga, wznosić swe niewinne rączęta w modlitwie do Ojca niebieskiego i poznawać tę inną Matkę […]. Rodzice dbali bardzo o to, aby posyłać swe maleństwa na katechezę w kościele parafialnym, tak by możliwie najlepiej przygotować je na wielki dzień Pierwszej Komunii. Sami zresztą byli także ich nauczycielami w domu, nauczającymi w godzinach sjesty i późnego wieczoru. Zadanie spełniał to zazwyczaj ojciec […]”.

Wielu z nas doświadczyło takiego wychowania, ale ono nie jest już czymś normalnym i powszechnym. Coraz bardziej widać jak życie wiary powoli zamiera w naszych rodzinach, gdzie nie rozmawia się o Bogu, nie ma wspólnej modlitwy. Czyżby to było czymś nienormalnym?
Dzisiaj często pierwsze lekcje katechezy w szkole rozpoczyna się od nauki znaku krzyża, od tłumaczenia kim jest Jezus, jak wygląda kościół. Wychowanie religijne spycha się na katechetów, na Kościół. Nie – odpowiedzialnym za to są przede wszystkim rodzice!

Tych negatywnych aspektów mógłbym wymieniać wiele więcej ale nie o to chodzi. Moim celem jest to, abyśmy dostrzegli w jakiej sytuacji się znajdujemy, byśmy mogli zastanowić się co zrobić by nasze rodziny przetrwały. Co uczynić by nasze rodziny były oazami pokoju i szczęścia, gdzie każdy chce wracać jak do źródła?

Aktualna sytuacja jest zbyt poważna by ją zbagatelizować. Jako chrześcijanie musimy stanąć do bezkompromisowej walki o rodzinę. W ciągu ostatnich dwóch lat za wiarę zginęło 170 000 chrześcijan, a 250 milionów jest prześladowanych. Jeśli będziemy siedzieć bezczynnie to może dojść do tego, że i my doświadczymy fizycznych prześladowań.

Nie jesteśmy bezbronni, może leniwi, ale nie bezbronni. Jaki jest plan?
Po pierwsze: trzeba powrócić do Chrystusa.
Mówił o tym Jan Paweł II „Nie odbuduje się zachwianej więzi rodzinnej, nie uleczy się ran powstających z ludzkich słabości i grzechu bez powrotu do Chrystusa, do sakramentu. I ja wołam do was, bracia i siostry, byście rozpalali na nowo Boży charyzmat małżonków i rodziców, jaki jest w was przez sakrament małżeństwa. Tylko w oparciu o łaskę tego sakramentu możliwe jest pełne przebaczenie, pojednanie i podjęcie na nowo wspólnej drogi”. Niech sakrament małżeństwa będzie fundamentem, którego się nie podważa, a na którym się buduje.

Po drugie: trzeba na nowo powrócić do modlitwy w rodzinie – zwłaszcza modlitwy różańcowej.
Jan Paweł II powiedział, że „Rodzina, która odmawia razem różaniec, odtwarza poniekąd klimat domu w Nazarecie: Jezusa stawia się w centrum, dzieli się z Nim radości i cierpienia, w Jego ręce składa się potrzeby i projekty, od Niego czerpie się nadzieję i siłę na drogę”.

Różaniec to najpotężniejsza broń, którą daje nam do ręki Maryja. Broń potężniejsza nawet od atomowej bomby. Posłuchajcie o cudzie ocalenia kilkunastu osób w Hiroszimie i Nagasaki.
Na sześć miesięcy przed atomowym atakiem lotnictwa USA w tych miastach pojawiło się dwóch mężczyzn, którzy trzem milionom katolików głosili konieczność nawrócenia, odmawiania Różańca i pokuty jako jedynego ratunku przed zbliżającym się nieszczęściem. Nawoływali do życia w stanie łaski uświęcającej, częstego przyjmowania sakramentów, do noszenia sakramentaliów, do trzymania w swoich domach wody święconej oraz gromnicy i do codziennego odmawiania Różańca (przynajmniej jednej części).
Po ataku atomowym okazało się, że w Hiroszimie i Nagasaki prawie wszystko zostało zrównane z ziemią — z wyjątkiem dwóch budynków. W jednym było 12 osób, a w drugim 18. Oni przeżyli. Otaczające dom podwórka, a nawet trawa, również pozostały niezniszczone. Nie została zniszczona ani jedna szyba czy dachówka!
Specjaliści Armii Stanów Zjednoczonych przez kilka miesięcy obserwowali ten niezwykły fenomen i próbowali zrozumieć, w jaki sposób oba domy wraz z ich mieszkańcami i otaczającym je dobytkiem mogły ocaleć. W końcu doszli do przekonania, że nie było tam niczego, co po ludzku mogłoby ocalić te domy przed zburzeniem. Stwierdzili, że musiała tam zadziałać jakaś siła nadprzyrodzona.
Natomiast sami uratowani opowiadali, że w noc poprzedzającą atak bombowy usłyszeli puknie do drzwi. Twierdzą, że ukazał się im Anioł, który zaprowadził ich do domu, w którym mieszkała rodzina wierna wezwaniom Matki Bożej i wypełniająca Jej polecenie, by codziennie, przez sześć miesięcy odmawiać różaniec.
Ocaleni żyli jeszcze przez wiele lat. Jeden z nich został księdzem (ks. Hubert Schiffler). Powiedział on, że od czasu ataku atomowego setki ekspertów zastanawiało się, czym mógłby różnić się ów ocalały dom od kompletnie zburzonych. Ks. Schiffler twierdził, że różnił się jednym: w tym domu posłuchano wezwań Matki Bożej do codziennego odmawiania Różańca!

Maryja jako nasza Matka w swej trosce o nas wychodzi nam na pomoc, walczy o nas, o swoje dzieci i robi wszystko, by doprowadzić nas do Jezusa, byśmy się z Nim spotkali. Na przestrzeni wieków przychodzi na ziemię wskazując na środki powrotu do Boga. Przyszła miedzy innymi do Łucji, Hiacynty i Franciszka w Fatimie. Przyszła do Justyny Szafryńskiej i Barbary Samulowskiej w Gietrzwałdzie w Polsce. I za każdym razem Maryja prosiła o odmawianie różańca i pokutę.
„Módlcie się, módlcie się wiele, czyńcie ofiary za grzeszników, bo wiele dusz idzie na wieczne potępienie, bo nie mają nikogo, kto by się za nie ofiarował i modlił”. (Fatima13.07.1917). W Gietrzwałdzie powiedziała: „Życzę sobie, abyście codziennie odmawiali różaniec!”

Modlitwa różańcowa to potężna broń, która obroniła chrześcijaństwo w Europie, i która może obronić nasze rodziny. Tak więc brońmy się: weźmy do rąk różańce i módlmy się.

Matka Boża nikogo nigdy nie oszukała – Ona chce nas ocalić, dlatego w poczuciu odpowiedzialności za was, wzywamy do różańcowej krucjaty. Zapraszamy wszystkich - dzieci, młodzież, dorosłych – do wspólnej modlitwy różańcowej.
W naszej parafii od lat istnieją róże różańcowe, pragniemy aby było ich więcej. Z tyłu za ławkami, na stoliku znajdują się karteczki, które można zabrać do domu, wypełnić i do końca tego tygodnia przynieść do kościoła. Można też od razu zapisać się po mszy św. (przed kościołem czeka na was odpowiednia osoba). Po zebraniu deklaracji, rozdane zostaną tajemnice różańcowe, którymi wymieniać się będziemy na comiesięcznych spotkaniach.
Modlitwa każdego z nas jest ogromnie cenna – nie przechodź obojętnie!

Dzisiejsza Ewangelia odpowiada nam na pytanie: Co powinien robić uczeń Jezusa oczekując na Jego powtórne przyjście?
Odpowiedź brzmi: Ma pomnażać swoje talenty, czyli dary, które otrzymał od Boga na chrzcie św. Potrzebujemy utalentowanych ojców, utalentowanych matek, utalentowanych dzieci. Potrzebujemy szczęśliwych rodzin.

niedziela, 9 listopada 2008

Święcenie kiełbaski

Obchodzimy dzisiaj święto Rocznicy Poświęcenia Bazyliki Laterańskiej w Rzymie. Odegrała ona doniosłą rolę w historii chrześcijaństwa i dlatego Kościół obchodzi specjalny dzień, przypominający moment jej poświęcenia. Bazylika ta jest jedną z czterech Bazylik Większych Rzymu. Nazwa tego miejsca pochodzi od nazwiska starożytnych posiadaczy tych ziem. Cesarz Neron pod pozorem spisku zgładził Plantiusa Laterana i zagarnął jego pałac. Konstantyn Wielki pałac ten podarował papieżowi św. Sylwestrowi I. Do roku 1308 był on rezydencją papieży. Gdy w 313 r. cesarz Konstantyn Wielki wydał edykt pozwalający na oficjalne wyznawanie wiary chrześcijańskiej, kazał wybudować obok pałacu okazałą świątynię pod wezwaniem Chrystusa Zbawiciela, św. Jana Chrzciciela i św. Jana Ewangelisty. Stała się ona pierwszą katedrą Rzymu, a przylegający do niej pałac - siedzibą papieży. Jej poświęcenia dokonał papież św. Sylwester I 9 listopada 324 r.
W ciągu kilku wieków panowało tu 161 papieży i odbyło się pięć soborów powszechnych. Bazylika na Lateranie przestała być siedzibą papieży od czasów niewoli awiniońskiej na początki XIV w. W 1377 papież Grzegorz IX przeniósł swą siedzibę na Watykan.

Każda świątynia jest miejscem, gdzie sprawowane są sakramenty, gdzie uczestniczymy w nabożeństwach, modlimy się. Świątynia jest znakiem obecności Boga wśród ludzi. Dlatego przeważnie położona jest w centrum naszych osiedli, miast, wsi, tak aby każdy miał możliwość łatwego do niej dostępu.

Świątynia jest dumą społeczności parafialnej. Jakże często parafianie własnymi rękami ją budowali, remontowali, upiększali. To dom Boga, a więc musi być piękny.

Podobnie Żydzi dbali o swoją Świątynię. Trzykrotnie odbudowywali ją z gruzów.

To, jak wygląda świątynia i co się w niej dzieje, mówi o tym jak wygląda życie parafii, chrześcijan w tym miejscu. Jak jest sprawowana liturgia, jakie są grupy duszpasterskie, jak wyglądają wzajemne relacje – to wszystko pokazuje jaki jest poziom życia i zaangażowania religijnego.

Tak sobie czasem myślę: pracuję w kilkutysięcznej parafii. Kilkanaście osób jest w służbie liturgicznej, kilka młodych osób przychodzi na spotkania młodzieży, mała grupka studentów chce coś robić . Ale to jest kropla, która na dodatek się kurczy.
Zapraszając na spotkanie najczęściej słyszę o braku czasu, o ilości innych różnych zajęć. I nie wiem co robić.

Tam, gdzie jest żywa wiara tam jest radość. Radość mimo różnych problemów i przeciwności. Tam, gdzie jest żywa wiara, jest prawdziwe szczęście.

Istnieje niebezpieczeństwo skostnienia, zastania, zardzewienia. kiedy ochładza się stosunek do Boga, podobna atmosfera panuje w świątyni. Kiedy tracimy więź z Bogiem, tracimy potrzebę spotykania się z Nim w kościele.
Powiem szczerze, że bardzo mnie boli ta coraz większa liczba dzieci stojących (nie uczestniczących) na zewnątrz kościoła. Im Msza św. kojarzy się z spacerkiem i zabawą w ogrodzie. One nie wejdą już do wewnątrz, chyba, że za pomocą specjalnej łaski. Te dzieci są wychowywane poza kościołem w sensie dosłownym i duchowym.

Istnieje nebezpieczeństwo by do spraw wiary i Kościoła podchodzić jak do instytucji usługowej.
Pewnego razu młody mężczyzna przyszedł do kancelarii parafialnej prosząc o zaświadczenie, że jest praktykującym katolikiem, gdyż potrzebne mu to było aby być świadkiem bierzmowania. Ksiądz proboszcz stwierdził: „Ale ja cię nigdy nie widziałem w kościele”. „Bo ja proszę księdza lubię modlić się w lesie”, „Cóż – rzekł ksiądz proboszcz – to proszę po to zaświadczenie udać się do leśniczego”.

Czy nasz kult oddawany Bogu nie jest tylko powierzchowny. Czy przypadkiem tzw. „chodzenie do kościoła” nie stało się pewnego rodzaju „polisą ubezpieczeniową na życie wieczne”, którą trzeba każdego roku przy okazji świąt „opłacić” różnymi ofiarami, a później można czynić to, na co ma się ochotę, mając przy tym zapewnioną opiekę nieba.

Coraz częstszym zjawiskiem staje się targowanie sakramentami:
- trzeba ochrzcić bo co powie rodzina, zapominając o tym, że chrzest jest konieczny do zbawienia;
- trzeba dziecko posłać do I Komunii św. bo jakżeby inaczej, zapominając czym jest żywa obecność Boga w sercu;
- trzeba iść do spowiedzi, by żona dała spokój, zapominając, że jest to spotkanie z przebaczającym Ojcem;
- trzeba iść do bierzmowania bo potrzebne jest do małżeństwa;
- przyjmujemy sakrament małżeństwa, bo w kościele jest taki sympatyczny nastrój.

Za czasów działalności Jezusa, Herod postawił sobie za punkt honoru aby przebudować, powiększyć i upiększyć dotychczasową świątynię. Jednak to, co czynił nie wypływało z jego pobożności, chciał bowiem utwierdzić swoje panowanie w Judei. Cóż z tego, że świątynia, którą odbudował była piękna zewnętrzne, podczas gdy w jej wnętrzu odbywało się targowisko.

Podobnie może być i z świątynią naszego serca. Możemy zaspokajać swój obowiązek cotygodniowej wizyty w kościele, możemy pokazać żonie, że się wyspowiadałem, możemy z koszyczkiem w Wielką Sobotę ładnie święcić kiełbaskę ale to nie jest pobożność, to nie jest religijność!!! To jest targ i handel w mojej duszy! I tutaj wydaje się całkiem na miejscu reakcja Jezusa. Może powinniśmy poczuć na sobie uderzenie bicza. Może potrzebne byłoby powywracanie stołów naszych przyzwyczajeń i stereotypów.

Taki przykład:
Przed laty jeden z księży proboszczów opowiadał, jak to do biura parafialnego zapukało dwoje ludzi, którzy od lat żyli bez sakramentu małżeństwa. Znał ich bardzo dobrze. Niejednokrotnie zachęcał, aby zawarli sakramentalny związek małżeński. Mimo usilnych próśb, rozmów w czasie kolędy i zapewnień, że w najbliższym czasie wszystko załatwią, sprawa przez wiele lat nie posunęła się do przodu. I oto, zupełnie niespodziewanie, któregoś styczniowego dnia pukają do biura parafialnego i mówią, że chcą uporządkować swoje życie. Skąd ta nagła zmiana? Poprzedniego dnia przyszedł do nich na kolędę tamtejszy wikariusz. Ku ich zdziwieniu, zdmuchnął świeczki i powiedział: „W tym domu żadnej modlitwy nie będzie! Od lat kpicie sobie z Pana Boga, więc nie liczcie na Jego błogosławieństwo!” Trzasnął drzwiami i wyszedł.

Od lat słyszę jak to za Zachodzie Kościół przeżywa postępujący kryzys i że to samo, choć wolniejszym krokiem, zbliża się do nas. W porządku – ale czy ja, czy my robimy coś by było inaczej, czy biernie czekamy na ten kryzys?
Skończył się okres gdy pod sztandarem Kościoła walczyło się z kłamliwym systemem. Teraz mamy wolność! Tak. Tylko, że coraz bardziej bezwolną. Nasze życie staje się nijakie, poddajemy się bez walki na wielu frontach. I powoli cofamy się do okopów, zaczynamy chować się w niszach społeczeństwa. A chrześcijanin nie może być tchórzem! Chrystus nie uciekł, nie schował się, nie wykorzystał tłumów by przejąć władzę.

Życie to walka – czy walczę? Przykład? Choćby z ostatnich dni. Czy moje dziecko uczestniczyło w zabawie halloween? Nie. To nie jest niewinna zabawa. Ta zabawa ma w swoich podstawach kult szatana. Kiedyś w halloween w ofiarach składano ludzi.

Cofamy się, i oddajemy bez walki kawałek po kawałku, bez rozgłosu, po cichu. Niech nam plują w twarz. To nie jest chrześcijaństwo!!!


Można powiedzieć, że moje życie jest takim placem budowy, na którym pracuję wznosząc bazylikę mojego życia. Fundamentem jest chrzest, wznoszę filary nośne, którymi są sakramenty, ściany modlitwy, ozdoby dobrych czynów i słów. I tam zapraszam Boga – aby czuł się dobrze. Aby czuł się jak u siebie w domu.

niedziela, 2 listopada 2008

"Wyjdź na zewnątrz"

„Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł”. Klęcząc Maria wyznaje fundamentalną dla niej i dla mnie prawdę – Jezus jest Panem życia i śmierci. Ona jest przekonana, że obecność Boga daje życie, że tam, gdzie jest Bóg jest wzrost i rozwój ku pełni. A więc wszędzie tam, gdzie nie ma Boga jest śmierć. Jego nieobecność wprowadza człowieka do krainy ciemności i rozpaczy. Doskonale to widać w codziennym życiu. Gdy w naszych myślach, słowach i czynach obecny jest żywy Bóg, to znajdujemy się na drodze światła, ale tam, gdzie Go nie ma, wkraczamy na wyboistą drogę nieobecności, nieistnienia naprawdę.

Poprzez ewangeliczne wydarzenie śmierci Łazarza widzimy, że wszystko, bez obecności Pana życia, po prostu umiera.
Umieramy, gdy nie spotykamy się z Bogiem na modlitwie.
Umieramy ,gdy nie karmimy się Jego Słowem i Ciałem.
A przecież człowiek pragnie żyć, jest do tego powołany!

Paradoksalnie wszystko co kochamy w naszym życiu musi przejść przez doświadczenie śmierci, utraty.
Te doświadczenia nas oczyszczają, pozwalają dostrzec to, co jest najważniejsze. Jezus musiał umrzeć na krzyżu, abyśmy mogli żyć. Ale też każdy z nas musi umrzeć by mógł żyć – tak jak Chrystus!

Umierać uczymy się całe życie. Jeśli się tego nie nauczymy, moment śmierci ciała będzie strasznym doświadczeniem.
Umieramy, gdy dzielimy się naszym czasem, umiejętnościami.
Umieramy, gdy naszym doświadczeniem staje się choroba, utrata kogoś bliskiego.
Umieramy, gdy nasz przyjaciel odchodzi.
Umieramy, gdy cała nasza dobra praca poszła na marne.
Umieramy, gdy doświadczamy poczucia niewiary.
Taka jest kondycja naszego życia – wciąż na nowo rodzimy się i umieramy.

Jest życie, które wykracza poza śmierć! Życie bez końca, na wieki. Niestety nie wszyscy, nawet chrześcijanie, o tym pamiętają. Czymś najsmutniejszym jest utrata nadziei. Wielu wierzy, że śmierć oznacza koniec, dlatego przed tym tragicznym momentem desperacko starają się żyć, jak to się mówi, na maxa.
Takie życie jest rozpaczliwym wyziewem braku nadziei.
Skąd usilne próby wydłużania życia kosztem drugiego człowieka, który staje się częścią zamienną?
Skąd nawet heroiczne poświęcenia by choćby przez chwilę potrzymać pęk pieniędzy?
Skąd częste zmiany tzw. partnerów życiowych by doświadczać namiastek miłości?
Powód: brak nadziei i wiary w życie wieczne.

W dzisiejszej ewangelicznej scenie doświadczamy czegoś wspaniałego. Jezus pyta: „Gdzie go położyliście?” Niczym echo powraca pytanie Boga, które kieruje po grzechu do Adama: „Gdzie jesteś?” (Rdz 3,9).
Jezus pyta mnie, gdzie jest to, co w Tobie umarło? Gdzie w Tobie jest cmentarz, gdzie w Tobie nie ma życia, gdzie panuje ciemność? Czy jestem świadomy tych miejsc?
Zaproszę tam Jezusa – „Panie, chodź i zobacz!” Muszę zdobyć się na tę odwagę aby Go zaprosić. Powiem Mu: „Spójrz, oto cmentarz mojego życia. Tu są miejsca, gdzie umarłem”.

Ewangelista zapisał, że Jezus się „wzruszył i rozrzewnił w duchu” To nie litość ale wzruszenie miłości.
Jezus widzi mnie umarłego i płacze, bo widzi, że to co tak szalenie kocha umarło. Nie tylko Łazarz był przyjacielem Jezusa – ja też nim jestem.

„Jezus zapłakał”.
Jego łzy są wyrazem miłości i solidarności z ludźmi, których kocha mimo ich zła i grzechu. Jezus, mężczyzna, płacze – łzy płyną po Jego twarzy, bo umarłem.
Niektórzy powiedzieli: ”Czy ten, który otworzył oczy niewidomemu, nie mógł sprawić, by on [Łazarz] nie umarł?”
Może i ja wyrzucam Bogu: „Dlaczego pozwoliłeś bym umarł, dlaczego dopuściłeś, że odszedłem?”
Poprzez to doświadczenie śmierci Jezus chce mi pokazać inny świat, świat poza progiem śmierci. Świat, gdzie obmywa wszystkie moje lęki, leczy głębokie zranienia i poi wodą życia ze źródeł wieczności.

Tutaj wymownego sensu nabierają słowa Jezusa, które wypowiedział w drodze do Betanii: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki. Wierzysz w to? (J 11, 25-26).

„A Jezus ponownie, okazując głębokie wzruszenie, przyszedł do grobu. Była to pieczara, a na niej spoczywał kamień” Pan zbliża się do grobu mojego serca pogrążonego w ciemności i grzechu.
Czyżby to była droga bez sensu? I jeszcze ten kamień, który trzeba usunąć.
„Usuńcie kamień!” – Jezus daje rozkaz. Tak bardzo trzeba usunąć kamień zaślepienia i egoizmu ze swojego grobu, aby Bóg mógł wkroczyć z całą mocą i dotknąć mnie łaską zbawienia. Muszę otworzyć swój grób – pomocą służą mi inni ludzie: rodzice, małżonek, przyjaciel, ksiądz, a więc Ci, którzy mają odwagę przesunąć ten kamień mojego cmentarza.
Muszę mieć odwagę by otworzyć mój grób i pokazać co w nim jest; ujawnić całą prawdę o swojej zgniliźnie.
Cudownym momentem, właśnie takim, jest szczerze przystąpienie do sakramentu pokuty.
I jeszcze na dodatek ten smród: „Panie, już cuchnie” – woła Marta. Tak – grzech śmierdzi, rozpad mojego życia cuchnie brakiem miłości.
Choćbym wylał na siebie nie wiadomo ile najwspanialszych perfum by zamaskować smród grzechu, nie uda mi się to. Przecież już tyle razy próbowałem sztucznie się uśmiechać, mówić, że nic się nie stało, przybierać kolejne maski – nie da się.
Człowiek, im głębiej jednoczy się z Bogiem, tym bardziej promieniuje świętością i pięknym obliczem pokoju. Rozsiewa cudowny zapach miłości.

Otwarto grób, a Jezus wzniósł oczy do góry modląc się. Jego spojrzenie nie koncentruje się na grobie ale skierowane jest z zaufaniem ku górze – ku Bogu. Jest to modlitwa wdzięczności: „Ojcze, dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał”. Następnie „zawołał donośnym głosem: „Łazarzu wyjdź na zewnątrz!”.

Jezus po imieniu woła mnie, wyprowadza z grobu, z grzechu i śmierci ku życiu w łasce i świętości. Opadają wtedy opaski wiążące nasze ręce i nogi, spada chusta zasłaniająca naszą twarz.

Łazarz musiał umrzeć po raz drugi, by zmartwychwstać w chwalebnym ciele. Ja też umrę, by zmartwychwstać. Obym nauczył się umierać i żyć już teraz, by moment śmierci nie był przekleństwem ale błogosławieństwem.

sobota, 1 listopada 2008

Do boju!

1 listopada Kościół obchodzi radosną uroczystość Wszystkich Świętych. Czyje dokładnie jest to święto? Tych, którzy żyli przed nami i wypełniając w swoim życiu Bożą wolę osiągnęli wieczne szczęście przebywania z Bogiem w niebie. Kościół wspomina nie tylko oficjalnie uznanych świętych, czyli tych beatyfikowanych i kanonizowanych, ale także wszystkich wiernych zmarłych, którzy już osiągnęli zbawienie i przebywają w niebie Tak więc jest to święto wszystkich domowników w Domu Ojca, wszystkich zbawionych.

Dlatego dzisiejszy dzień nie może i nie jest dniem smutnym – jest dniem radości! Z czego mamy się cieszyć? Z tego, że ci, którzy kiedyś żyli na ziemi, znosząc wszelkie przeciwności jakich doświadcza człowiek, już nie cierpią, już się nie męczą, ale są z Bogiem. Można powiedzieć, że są już bezpieczni, dopłynęli do portu, cel zrealizowali.
Być z Bogiem na wieki: to był ich cel i jest moim celem życia! Bez tego po co miałbym żyć?
Niebo – to nasz cel!

Czyli co to jest to niebo? „Niebo jest celem ostatecznym i spełnieniem najgłębszych dążeń człowieka, stanem najwyższego, ostatecznego szczęścia” — czytamy w Katechizmie Kościoła Katolickiego (1024).

Niebo to nie życie na luksusowej chmurce, gdzie aniołki spełniają każdą moją zachciankę. Niebo to spełnienie, niebo to sens, niebo to zaspokojenie, to…

Wróćmy na ziemie, bo z niej startujemy. Ziemia to – na skutek grzechu pierworodnego – pole naszej walki. Bo życie to walka, ciągłe bojowanie, zmaganie. Walczę by poprzez codzienne małe i większe zwycięstwa zbliżać się do nieba, realizować cel swojego życia.

Kto znajduje się w niebie?
Trójca Święta, Maryja, Aniołowie, święci. Święci, czyli zbawieni. Święci czyli, ci którzy zrobili wszystko by spotkać się z Bogiem.

Gdybyśmy wzięli do rąk obrazki świętych czy przyjrzeli się ich figurkom to zauważymy aureolę, anielski uśmiech, pięknie złożone ręce itd. Może tak wyglądają teraz, ale na ziemi nie mieli aureoli na głowie – mieli głowę pełną zatroskania o to jak dobrze żyć. Nie mieli tak pięknie złożonych rąk – te ręce ciężko pracowały. Świętość to owoc współpracy człowieka z Bogiem. Święty to nie znaczy „bezgrzeszny”. Święty, to ten który walczy o swoją świętość.

Wróćmy do analogi „walki”. Nasze życie to czas wojny z własnymi słabościami, z wadami, grzechem. Żeby wygrywać poszczególne bitwy, musze być odpowiednio przygotowany i uzbrojony („po zęby”).
Potrzebuję założyć na siebie kamizelkę kuloodporną, którą jest stan łaski uświęcającej.
Potrzebuję znać taktykę walki, czego uczy mnie Pismo Święte.
Potrzebuję odpowiednich sił i mocy, a to daje mi Eucharystia.
Dobry żołnierz wykonuje rozkazy dowódcy – nie można walczyć chaotycznie, potrzebny jest wódz, dlatego udajemy się do naszego generała Jezusa i czekamy na rozkazy, wskazówki, dobre słowo. Bo jeśli wyjdę na pole walki „goły i wesoły” to długo tak nie postoję.

Zdarza się, że którąś z bitew przegramy (bo zabrakło amunicji, wróg był silniejszy) – zdarza się, ale nie przegraliśmy wojny!

Bywa, że na drodze do Boga, do nieba, upadamy pod wpływem grzechu, i to jest – jeśli mogę tak powiedzieć - mały problem. Prawdziwy problem jest wtedy, gdy nie chcemy lub gdy ociągamy się ze wstaniem.

Leżąc nie idę, stoję w miejscu, nie posuwam się do przodu. Będąc w grzechu jest podobnie: leżę jak potrącony pies przy drodze a odległość między mną a niebem nie zmniejsza się.
Czasem Bóg, w swoim miłosierdziu, sprawia, że gdy zbliża się kres naszego życia to podsyła nam ekspres, kogoś kto w szybkim czasie pomoże nam nadrobić stracony czas leżenia w bezczynności grzechu. Jednak to są sytuacje ekstremalne.

Tak więc trzymajmy się prosto, po upadkach wstawajmy, i idźmy do przodu, ku świętości, ku niebu.

Jezus codziennie wychodzi dla mnie na górę, aby mnie błogosławić. Widzi, każde moje zajęcie, zna każde moje drgnienie mojego serca. Wie jak się staram podążać na drodze do nieba, i dlatego mówi do mnie: „Jesteś szczęśliwy, błogosławiony ubogi w duchu, smutny, łaknący i pragnący sprawiedliwości, miłosierny, czystego serca, który wprowadzasz pokój, który cierpisz prześladowanie dla sprawiedliwości”.
Nie mówi: „Błogosławieni którzy będą” ale mówi: „Błogosławieni, którzy teraz są ubodzy, są smutni” itd.

Błogosławiony człowiek, który idzie w Imię Pańskie, który pośród biedy swojego życia walczy i zwycięża.

Niech wzorem dla nas będzie Maryja – Matka Pięknej Miłości. Ta, której droga do świętości była najpiękniejsza (nie najłatwiejsza).