czwartek, 25 grudnia 2008

Jaki jest mój Bóg?

Jaki jest mój Bóg?

Mój Bóg mówi, komunikuje się ze mną.
Pragnie nie tylko ze mną rozmawiać, co przede wszystkim być. Mój Bóg jest Słowem – Logosem, tym który wyraża się.
Bóg, który nie mówi, Bóg bez-Słowny, nie jest Bogiem. Słowo, które nie jest Bogiem, niczego nie dokonuje. Boga możemy dostrzec, „usłyszeć”, w Jego działaniu: „I rzekł Bóg: Niech będzie światłość” (Rz 1,3), „I nazwał Bóg światłość dniem” (Rdz 1,5).

„Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało”.
„Panie, możemy porozmawiać? Nie umiem z Tobą być. Nie potrafię Cię kochać. Nie wiem jak się zachować. Boję się”.
„Moje dziecko, usiądź, nie bój się, „w miłości nie ma lęku”. Bądź ze Mną. Popatrz na Mnie. Chodź, opowiedz mi jak beze mnie jest”.
Mój Bóg jest życiem, dającym istnienie.
Bóg słowem stworzył mnie. Nim przyszedłem na ziemię, byłem w dłoniach Ojca. Malutkie dzieci jeszcze pamiętają zapach i ciepło Boga.
Żyjący podtrzymuje wszystko w istnieniu. On pragnie bym żył, daje mi to czego potrzebuję – jest Ojcem.
Życie prawdziwe to nie tylko życie ciała, ale przede wszystkim ducha. Życie na maksa jest życiem w Bogu i z Bogiem. We mnie jest życie – mam duszę, prawdziwą, piękną.

„Jak łania pragnie wody ze strumienia, tak dusza moja pragnie Boga żywego”.
Na Uczcie Eucharystycznej, Bóg karmi mnie swoim Ciałem, daje mi siebie bym miał siłę walczyć z pokusami, ze złem, bym mógł trwać w łasce, czyli przyjaźni z Bogiem.
Jeśli moja dusza cierpi głód staję się słaby, umieram.
Mój Bóg jest światłością.
„[…] a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła”.
Ciemności duchowe rodzą się z grzechu odrzucenia przyjaźni z Bogiem. Ciemność bierze mnie w niewolę i prowadzi do nicości, do życia w czeluści nędzy i rozpaczy. Ale jest Światłość, która jest zwycięstwem nad ciemnością. Szatan został pokonany mocą Słowa Boga – Jezusa.
Chrystus wydobywa mnie z ciemności grzechu i śmierci. Dziecko Boga, ja, potrzebuję Światłości, która daje mi ciepło, bezpieczeństwo i stwarza warunki do wzrostu.
Świat ciemności, zbuntowany przeciw Bogu, jest niezdolny do przyjęcia światłości Słowa, ale nie jest też w stanie jej pokonać.
Światłość nie została ogarnięta (pokonana) przez ciemność.
Światłość jest naszą nadzieją, pozwala z zaufaniem przechodzić przez ciemne doliny naszego życia.
Mój Bóg, jest tym „który przychodzi” do swojej własności.
Własnością, domem Słowa, jest świat stworzony za Jego pośrednictwem. Ja jestem Jego domem, moja rodzina jest jego domem, moja wspólnota jest Jego domem. Czy przyjąłem Boga, czy otworzyłem Mu drzwi?

Dwie wersje zakończenia:
Pierwsza:
„Na świecie było Słowo […], lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli”.
Nazywam się dzieckiem Boga, a Jego Syna, a mojego Brata, nie poznaję. Bóg jest tym, który przychodzi, jest darem – nie można Go kupić. Przyozdobiłem mój dom wszelkimi ozdobami, kupiłem nowy telewizor, moja lodówka jest pełna smakołyków, wystałem się w kolejkach do kasy, a nawet do konfesjonału. A mimo to, nie spotkałem się z Nowonarodzonym Zbawicielem.

Druga:
„Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego, którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili”.
„Zbawicielu: Nie zmarnowałem adwentu: czekałem na Ciebie. Naprawdę. Wołałem na roratach Marana Tha. Szukałem Cię czytając proroctwa o Twoim przyjściu. Pojednałem się z tymi, których skrzywdziłem. Starałem się posprzątać i upiększyć wnętrze mojego serca. Z wieloma rzeczami nie zdążyłem, ale proszę: Wejdź do mojego domu, mojej stajenki”
„Dziękuję Bracie. Dziękuję Siostro. Błogosławię wam. Chodź, opowiedź mi jak ze Mną jest”.
Życzę wam otwartych drzwi serca, by Jezus zawsze mógł wejść i czuć się jak w domu.

niedziela, 23 listopada 2008

Boża autoterapia, czyli o miłości samego siebie.

«Zaprawdę powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili» - mówi dzisiaj do swoich sług Chrystus Król. To co czynimy drugiemu człowiekowi czynimy samemu Chrystusowi. My o tym wiemy doskonale, choć czasem zapominamy. Jesteśmy zaproszeni do troski o drugiego człowieka, zwłaszcza tego najmniejszego, odrzuconego, bezbronnego.

Z jednej strony, nie sposób pomagać innym, kiedy nie chcemy pomóc sobie samym i nie zgadzamy się na swoją małość i kruchość. A z drugiej strony, czasem trzeba pomóc komuś biednemu, by dorosnąć do odkrycia kogoś wcale nie lepiej uposażonego we własnym wnętrzu. Najlepiej bowiem jesteśmy przygotowani do pomocy innym, gdy nam udzielono pomocy. Nikt nie wie co to bieda, jeśli osobiście jej nie doświadczył. Nikt nie wie co to znaczy być w więzieniu, jeśli sam tam nie był.

Dla mnie wielkim i brzemiennym w skutki było doświadczenie spotkań i wyjazdów z niepełnosprawnymi ruchowo i umysłowo. Ja od nich uczyłem się otwartości, wyrażania swoich uczuć, a to przychodziło mi z ogromnym trudem.

Trzeba najpierw okazać miłość sobie samemu! „Będziesz miłował bliźniego swego, jak siebie samego” – mówi przykazanie. Okazywać sobie miłość oznacza dopuszczać do siebie prawdę o sobie samym.

Jesteśmy „świątynią Ducha Świętego”. W nas mieszka Bóg! Dopuśćmy Jego światło do naszych ciemnych zakątków. Otwórzmy drzwi Chrystusowi by objął w panowanie nas samych – w całości!

Odczytajmy dzisiejsze słowa Jezusa w inny sposób.

„Byłem głodny, a daliście Mi jeść”
Czego pragnę? Na co mam apetyt?
Czy dostrzegam w sobie głód uczuć, głód czyjejś obecności, bliskości, głód miłości?
Muszę odpowiedzieć sobie na to pytanie ponieważ istnieje niebezpieczeństwo, że albo umrę z głodu (np. głodu miłości), albo będę szukał sposobów na tzw. „zapchanie się” czymś co tylko na chwilę sprawi, że poczuję się nasycony.
Mogę zaspokajać swój głód bezsensownymi zakupami, bezcelowym ślęczeniem przed komputerem czy telewizorem, szukaniem tak zwanych mocnych wrażeń.
Jeśli cierpię głód miłości, to mogę go zaspokajać w taki sposób, który nie zapewni mi prawdziwej sytości.
Potrzebuję zdrowej żywności, dobrego pokarmu, który sprawi, że napełniony będę tym co służy mojemu zdrowi duchowemu, psychicznemu i fizycznemu.
Człowiek głodny jest po prostu zły!

„Byłem spragniony, a daliście mi pić”
Czego jestem spragniony? Czego pożądam?
Z jakiego źródła piję: zdrowego czy zatrutego?
Czy piję ze źródła „wody żywej”, czy mętnej?
Jakie treści w siebie wlewam?
Czy potrafię dobrze wybrać wśród filmów, czasopism, książek, znajomości?
Czy dostrzegam w sobie pragnienie dobrego słowa, pochwały, akceptacji?
Muszę odpowiedzieć sobie na pytanie, czym gaszę swoje pragnienia? Czym je zaspokajam?
Może jest tak, że to co piję tylko na chwilę zaspokaja moje tęsknoty?
Pragniemy do życia czystej wody - żadna inna nie orzeźwi nas w stu procentach.
Żaden „energy drink” w różnych postaciach, nie ugasi pragnienia.
A człowiek, który nie pije usycha…

„Byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie”
Czy uznałem w sobie przybysza, kogoś , kto nie umie się odnaleźć, kto czuje się zagubiony?
Czy potrafię przyznać się do tego, że się zagubiłem, że zbłądziłem?
Czy dopuszczam do siebie myśl, że potrzebuję pomocy od drugiego człowieka, że nie jestem samowystarczalny? Że potrzebny jest mi ktoś, kto mnie poprowadzi, nawet za rączkę.
Czy mam odwagę pytać o drogę, pytać o sposób rozwiązania, o radę?
Bo jeśli nie, zgubię się jeszcze bardziej.
Jeśli nie uznam swojej niewystarczalności, nie zbuduję swojej wielkości!

„Byłem nagi, a przyodzialiście Mnie”
Czy widzę swoją nagość, swój wstyd?
Czy dopuszczam do siebie fakty świadczące o mnie samym? O tym jaki naprawdę jestem.
Jakie są moje wady i zalety?
Czy podejmuję próby zmierzające do tego by pozbyć się masek?
A może wstydzę się tego, że gdy je ściągnę inni zobaczą, że nie jestem już taki fajny?
Umiejętność zobaczenia własnej nagości jest mi potrzebna do dobrego przeżycia sakramentu pokuty.
Bo inaczej wciąż będę ukrywał się za różnymi zasłonami (wesołkowatości albo ponuractwa).
Pustki wnętrza nie da się zakryć, nie da się jej okryć! Ona się zapełni, tylko czym?

„Byłem chory, a odwiedziliście Mnie”
Czy wiem, na co choruję?
Czy wiem, co zaburza moje normalne funkcjonowanie?
A może udaję, że jestem zdrowy, że nic mi nie jest, że poradzę sobie sam?
Tylko po co przekonywać się o swojej chorobie, w momencie gdy jest już ona w stanie zaawansowanym, lub, co gorsze, nieuleczalnym?
Ale też czy potrafię zaakceptować swoją chorobę (swój grzech, który wciąż na różne sposoby leczę, zaleczam, i nie mogę sobie poradzić, bo wciąż daje o sobie znać)?
Czy w końcu dopuszczę do siebie Lekarza przez „duże L” – Jezusa i Jego pielęgniarzy, fachowców?
Jezus ma na usługach dobrych kardiologów, którzy pomogą uleczyć zranione uczucia. Ma świetnych specjalistów od chorób wewnętrznych, którzy np. pomogą w leczeniu uzależnień.
W pierwszej kolejności muszę zajrzeć do historii mojej choroby i poddać się leczeniu.
Bo jak nie to wyciągnę nogi do przodu – najpierw duchowo.

„Byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie”
Czy znam swoje więzienie?
W czym czuję się ograniczony i zamknięty?
Gdzie moja wolność jest ograniczona?
Co sprawiło, że jestem więźniem?
Czy potrafię z cierpliwością i odwagą walczyć o swoją wolność?
A może siedzę i już sam nie wiem jak długo i dlaczego.
Może to więzienie, w którym się znajduję jest otwarte, tylko jestem w nim bo tak jest wygodnie, bo nie umiem żyć poza tym więzieniem (nałogów, toksycznych przyjaźni, uzależnień).
Kraty w oknach moje serca sprawiają, że nie dopuszczam innych, którzy chcą mnie odwiedzić.

W tych wszystkich doświadczeniach był przecież Jezus. On wie co to jest życie.
Możecie do mnie powiedzieć: „ Co ojciec wie? Ojciec nie rozumie” Ja tak, ale nie On – Jezus, który tego wszystkiego doświadczył?
Chrystus Król chce mnie nasycić.
Chrystus Król chce mnie napoić.
Chrystus Król chce mnie przyjąć do siebie.
Chrystus Król chce mnie okryć.
Chrystus Król chce mnie odwiedzić.
Chrystus Król chce do mnie przyjść.
Oto dobry Król.
Oto sługa: czy dobry?

sobota, 15 listopada 2008

Utalentowana rodzina

Któż z nas nie chciałby żyć w kochającej się rodzinie, gdzie panuje atmosfera akceptacji i bezpieczeństwa, gdzie gości wzajemny szacunek, miłość i przebaczenie?
Dziewczyna, myśląc o swojej przyszłości, marzy o dobrym mężu i ojcu, chłopak marzy o żonie i matce, która jest jak ta dzielna niewiasta z dzisiejszego pierwszego czytania, której „wartość przewyższa perły”.

Marzenia o szczęśliwej rodzinie są do zrealizowania i wielu je realizuje, mimo ogromnych trudności, które stwarza życie we współczesnym świecie. Świecie, w którym instytucja rodziny z coraz to większą siłą jest atakowana. Na wielu płaszczyznach próbuje się ją osłabić, rozbić i zniszczyć. Lecz bez niej każde społeczeństwo niechybnie upadnie.

Wciąż słyszymy o kryzysie wiary i rodziny na Zachodzie, który ma także dotrzeć i do nas. Warto zapytać się, czy robimy coś w tym kierunku, by temu kryzysowi zapobiec, czy czekamy biernie poddając się apatii?

W książce pt.: „Apele orędzia fatimskiego” s. Łucja, która była świadkiem objawień Maryi, tak pisze o rodzinach w swojej wiosce: „Rodziny zostały ubogacone sakramentem małżeństwa; wierności dochowywano skrzętnie i skrupulatnie. Wszyscy przyjmowali dzieci, jakimi Pan zechciał ich obdarzyć, nie jako ciężar, ale raczej jako dar, którym Bóg wzbogaca ich domy, jako przedłużenie własnego życia na czasy późniejsze, jako kwiat pojawiający się we własnym ogrodzie, który roztacza woń przeróżnych aromatów i żyje dźwiękami świeżej i śmiejącej się radośnie młodości, a także jako tę duszyczkę, którą Bóg powierzył ich pieczy, tak by prowadzona drogami nieba, stawała się ona prawdziwym członkiem Mistycznego Ciała Chrystusa i pieśnią uwielbienia chwały wiecznej”.

Niestety współcześnie sakrament małżeństwa „nie ubogaca” naszych rodzin – staje się ciężarem i synonimem zniewolenia. Dzieci nie są darem ubogacającym dom, ale niechcianą wpadką, która przeszkadza w karierze.

Kryzys wiary ma swoje źródło w rodzinach, w których już nie jest sprawą oczywistą wychowanie religijne, a które przecież małżonkowie przysięgają przed Bogiem podczas zawierania sakramentu małżeństwa. Czy ta przysięga (obok miłości, wierności i uczciwości małżeńskiej) już nic nie znaczy?

W innym miejscu swojej książki s. Łucja zapisała: „Na kolanach swych ojców i matek dzieci uczyły się wymawiać święte Imię Boga, wznosić swe niewinne rączęta w modlitwie do Ojca niebieskiego i poznawać tę inną Matkę […]. Rodzice dbali bardzo o to, aby posyłać swe maleństwa na katechezę w kościele parafialnym, tak by możliwie najlepiej przygotować je na wielki dzień Pierwszej Komunii. Sami zresztą byli także ich nauczycielami w domu, nauczającymi w godzinach sjesty i późnego wieczoru. Zadanie spełniał to zazwyczaj ojciec […]”.

Wielu z nas doświadczyło takiego wychowania, ale ono nie jest już czymś normalnym i powszechnym. Coraz bardziej widać jak życie wiary powoli zamiera w naszych rodzinach, gdzie nie rozmawia się o Bogu, nie ma wspólnej modlitwy. Czyżby to było czymś nienormalnym?
Dzisiaj często pierwsze lekcje katechezy w szkole rozpoczyna się od nauki znaku krzyża, od tłumaczenia kim jest Jezus, jak wygląda kościół. Wychowanie religijne spycha się na katechetów, na Kościół. Nie – odpowiedzialnym za to są przede wszystkim rodzice!

Tych negatywnych aspektów mógłbym wymieniać wiele więcej ale nie o to chodzi. Moim celem jest to, abyśmy dostrzegli w jakiej sytuacji się znajdujemy, byśmy mogli zastanowić się co zrobić by nasze rodziny przetrwały. Co uczynić by nasze rodziny były oazami pokoju i szczęścia, gdzie każdy chce wracać jak do źródła?

Aktualna sytuacja jest zbyt poważna by ją zbagatelizować. Jako chrześcijanie musimy stanąć do bezkompromisowej walki o rodzinę. W ciągu ostatnich dwóch lat za wiarę zginęło 170 000 chrześcijan, a 250 milionów jest prześladowanych. Jeśli będziemy siedzieć bezczynnie to może dojść do tego, że i my doświadczymy fizycznych prześladowań.

Nie jesteśmy bezbronni, może leniwi, ale nie bezbronni. Jaki jest plan?
Po pierwsze: trzeba powrócić do Chrystusa.
Mówił o tym Jan Paweł II „Nie odbuduje się zachwianej więzi rodzinnej, nie uleczy się ran powstających z ludzkich słabości i grzechu bez powrotu do Chrystusa, do sakramentu. I ja wołam do was, bracia i siostry, byście rozpalali na nowo Boży charyzmat małżonków i rodziców, jaki jest w was przez sakrament małżeństwa. Tylko w oparciu o łaskę tego sakramentu możliwe jest pełne przebaczenie, pojednanie i podjęcie na nowo wspólnej drogi”. Niech sakrament małżeństwa będzie fundamentem, którego się nie podważa, a na którym się buduje.

Po drugie: trzeba na nowo powrócić do modlitwy w rodzinie – zwłaszcza modlitwy różańcowej.
Jan Paweł II powiedział, że „Rodzina, która odmawia razem różaniec, odtwarza poniekąd klimat domu w Nazarecie: Jezusa stawia się w centrum, dzieli się z Nim radości i cierpienia, w Jego ręce składa się potrzeby i projekty, od Niego czerpie się nadzieję i siłę na drogę”.

Różaniec to najpotężniejsza broń, którą daje nam do ręki Maryja. Broń potężniejsza nawet od atomowej bomby. Posłuchajcie o cudzie ocalenia kilkunastu osób w Hiroszimie i Nagasaki.
Na sześć miesięcy przed atomowym atakiem lotnictwa USA w tych miastach pojawiło się dwóch mężczyzn, którzy trzem milionom katolików głosili konieczność nawrócenia, odmawiania Różańca i pokuty jako jedynego ratunku przed zbliżającym się nieszczęściem. Nawoływali do życia w stanie łaski uświęcającej, częstego przyjmowania sakramentów, do noszenia sakramentaliów, do trzymania w swoich domach wody święconej oraz gromnicy i do codziennego odmawiania Różańca (przynajmniej jednej części).
Po ataku atomowym okazało się, że w Hiroszimie i Nagasaki prawie wszystko zostało zrównane z ziemią — z wyjątkiem dwóch budynków. W jednym było 12 osób, a w drugim 18. Oni przeżyli. Otaczające dom podwórka, a nawet trawa, również pozostały niezniszczone. Nie została zniszczona ani jedna szyba czy dachówka!
Specjaliści Armii Stanów Zjednoczonych przez kilka miesięcy obserwowali ten niezwykły fenomen i próbowali zrozumieć, w jaki sposób oba domy wraz z ich mieszkańcami i otaczającym je dobytkiem mogły ocaleć. W końcu doszli do przekonania, że nie było tam niczego, co po ludzku mogłoby ocalić te domy przed zburzeniem. Stwierdzili, że musiała tam zadziałać jakaś siła nadprzyrodzona.
Natomiast sami uratowani opowiadali, że w noc poprzedzającą atak bombowy usłyszeli puknie do drzwi. Twierdzą, że ukazał się im Anioł, który zaprowadził ich do domu, w którym mieszkała rodzina wierna wezwaniom Matki Bożej i wypełniająca Jej polecenie, by codziennie, przez sześć miesięcy odmawiać różaniec.
Ocaleni żyli jeszcze przez wiele lat. Jeden z nich został księdzem (ks. Hubert Schiffler). Powiedział on, że od czasu ataku atomowego setki ekspertów zastanawiało się, czym mógłby różnić się ów ocalały dom od kompletnie zburzonych. Ks. Schiffler twierdził, że różnił się jednym: w tym domu posłuchano wezwań Matki Bożej do codziennego odmawiania Różańca!

Maryja jako nasza Matka w swej trosce o nas wychodzi nam na pomoc, walczy o nas, o swoje dzieci i robi wszystko, by doprowadzić nas do Jezusa, byśmy się z Nim spotkali. Na przestrzeni wieków przychodzi na ziemię wskazując na środki powrotu do Boga. Przyszła miedzy innymi do Łucji, Hiacynty i Franciszka w Fatimie. Przyszła do Justyny Szafryńskiej i Barbary Samulowskiej w Gietrzwałdzie w Polsce. I za każdym razem Maryja prosiła o odmawianie różańca i pokutę.
„Módlcie się, módlcie się wiele, czyńcie ofiary za grzeszników, bo wiele dusz idzie na wieczne potępienie, bo nie mają nikogo, kto by się za nie ofiarował i modlił”. (Fatima13.07.1917). W Gietrzwałdzie powiedziała: „Życzę sobie, abyście codziennie odmawiali różaniec!”

Modlitwa różańcowa to potężna broń, która obroniła chrześcijaństwo w Europie, i która może obronić nasze rodziny. Tak więc brońmy się: weźmy do rąk różańce i módlmy się.

Matka Boża nikogo nigdy nie oszukała – Ona chce nas ocalić, dlatego w poczuciu odpowiedzialności za was, wzywamy do różańcowej krucjaty. Zapraszamy wszystkich - dzieci, młodzież, dorosłych – do wspólnej modlitwy różańcowej.
W naszej parafii od lat istnieją róże różańcowe, pragniemy aby było ich więcej. Z tyłu za ławkami, na stoliku znajdują się karteczki, które można zabrać do domu, wypełnić i do końca tego tygodnia przynieść do kościoła. Można też od razu zapisać się po mszy św. (przed kościołem czeka na was odpowiednia osoba). Po zebraniu deklaracji, rozdane zostaną tajemnice różańcowe, którymi wymieniać się będziemy na comiesięcznych spotkaniach.
Modlitwa każdego z nas jest ogromnie cenna – nie przechodź obojętnie!

Dzisiejsza Ewangelia odpowiada nam na pytanie: Co powinien robić uczeń Jezusa oczekując na Jego powtórne przyjście?
Odpowiedź brzmi: Ma pomnażać swoje talenty, czyli dary, które otrzymał od Boga na chrzcie św. Potrzebujemy utalentowanych ojców, utalentowanych matek, utalentowanych dzieci. Potrzebujemy szczęśliwych rodzin.

niedziela, 9 listopada 2008

Święcenie kiełbaski

Obchodzimy dzisiaj święto Rocznicy Poświęcenia Bazyliki Laterańskiej w Rzymie. Odegrała ona doniosłą rolę w historii chrześcijaństwa i dlatego Kościół obchodzi specjalny dzień, przypominający moment jej poświęcenia. Bazylika ta jest jedną z czterech Bazylik Większych Rzymu. Nazwa tego miejsca pochodzi od nazwiska starożytnych posiadaczy tych ziem. Cesarz Neron pod pozorem spisku zgładził Plantiusa Laterana i zagarnął jego pałac. Konstantyn Wielki pałac ten podarował papieżowi św. Sylwestrowi I. Do roku 1308 był on rezydencją papieży. Gdy w 313 r. cesarz Konstantyn Wielki wydał edykt pozwalający na oficjalne wyznawanie wiary chrześcijańskiej, kazał wybudować obok pałacu okazałą świątynię pod wezwaniem Chrystusa Zbawiciela, św. Jana Chrzciciela i św. Jana Ewangelisty. Stała się ona pierwszą katedrą Rzymu, a przylegający do niej pałac - siedzibą papieży. Jej poświęcenia dokonał papież św. Sylwester I 9 listopada 324 r.
W ciągu kilku wieków panowało tu 161 papieży i odbyło się pięć soborów powszechnych. Bazylika na Lateranie przestała być siedzibą papieży od czasów niewoli awiniońskiej na początki XIV w. W 1377 papież Grzegorz IX przeniósł swą siedzibę na Watykan.

Każda świątynia jest miejscem, gdzie sprawowane są sakramenty, gdzie uczestniczymy w nabożeństwach, modlimy się. Świątynia jest znakiem obecności Boga wśród ludzi. Dlatego przeważnie położona jest w centrum naszych osiedli, miast, wsi, tak aby każdy miał możliwość łatwego do niej dostępu.

Świątynia jest dumą społeczności parafialnej. Jakże często parafianie własnymi rękami ją budowali, remontowali, upiększali. To dom Boga, a więc musi być piękny.

Podobnie Żydzi dbali o swoją Świątynię. Trzykrotnie odbudowywali ją z gruzów.

To, jak wygląda świątynia i co się w niej dzieje, mówi o tym jak wygląda życie parafii, chrześcijan w tym miejscu. Jak jest sprawowana liturgia, jakie są grupy duszpasterskie, jak wyglądają wzajemne relacje – to wszystko pokazuje jaki jest poziom życia i zaangażowania religijnego.

Tak sobie czasem myślę: pracuję w kilkutysięcznej parafii. Kilkanaście osób jest w służbie liturgicznej, kilka młodych osób przychodzi na spotkania młodzieży, mała grupka studentów chce coś robić . Ale to jest kropla, która na dodatek się kurczy.
Zapraszając na spotkanie najczęściej słyszę o braku czasu, o ilości innych różnych zajęć. I nie wiem co robić.

Tam, gdzie jest żywa wiara tam jest radość. Radość mimo różnych problemów i przeciwności. Tam, gdzie jest żywa wiara, jest prawdziwe szczęście.

Istnieje niebezpieczeństwo skostnienia, zastania, zardzewienia. kiedy ochładza się stosunek do Boga, podobna atmosfera panuje w świątyni. Kiedy tracimy więź z Bogiem, tracimy potrzebę spotykania się z Nim w kościele.
Powiem szczerze, że bardzo mnie boli ta coraz większa liczba dzieci stojących (nie uczestniczących) na zewnątrz kościoła. Im Msza św. kojarzy się z spacerkiem i zabawą w ogrodzie. One nie wejdą już do wewnątrz, chyba, że za pomocą specjalnej łaski. Te dzieci są wychowywane poza kościołem w sensie dosłownym i duchowym.

Istnieje nebezpieczeństwo by do spraw wiary i Kościoła podchodzić jak do instytucji usługowej.
Pewnego razu młody mężczyzna przyszedł do kancelarii parafialnej prosząc o zaświadczenie, że jest praktykującym katolikiem, gdyż potrzebne mu to było aby być świadkiem bierzmowania. Ksiądz proboszcz stwierdził: „Ale ja cię nigdy nie widziałem w kościele”. „Bo ja proszę księdza lubię modlić się w lesie”, „Cóż – rzekł ksiądz proboszcz – to proszę po to zaświadczenie udać się do leśniczego”.

Czy nasz kult oddawany Bogu nie jest tylko powierzchowny. Czy przypadkiem tzw. „chodzenie do kościoła” nie stało się pewnego rodzaju „polisą ubezpieczeniową na życie wieczne”, którą trzeba każdego roku przy okazji świąt „opłacić” różnymi ofiarami, a później można czynić to, na co ma się ochotę, mając przy tym zapewnioną opiekę nieba.

Coraz częstszym zjawiskiem staje się targowanie sakramentami:
- trzeba ochrzcić bo co powie rodzina, zapominając o tym, że chrzest jest konieczny do zbawienia;
- trzeba dziecko posłać do I Komunii św. bo jakżeby inaczej, zapominając czym jest żywa obecność Boga w sercu;
- trzeba iść do spowiedzi, by żona dała spokój, zapominając, że jest to spotkanie z przebaczającym Ojcem;
- trzeba iść do bierzmowania bo potrzebne jest do małżeństwa;
- przyjmujemy sakrament małżeństwa, bo w kościele jest taki sympatyczny nastrój.

Za czasów działalności Jezusa, Herod postawił sobie za punkt honoru aby przebudować, powiększyć i upiększyć dotychczasową świątynię. Jednak to, co czynił nie wypływało z jego pobożności, chciał bowiem utwierdzić swoje panowanie w Judei. Cóż z tego, że świątynia, którą odbudował była piękna zewnętrzne, podczas gdy w jej wnętrzu odbywało się targowisko.

Podobnie może być i z świątynią naszego serca. Możemy zaspokajać swój obowiązek cotygodniowej wizyty w kościele, możemy pokazać żonie, że się wyspowiadałem, możemy z koszyczkiem w Wielką Sobotę ładnie święcić kiełbaskę ale to nie jest pobożność, to nie jest religijność!!! To jest targ i handel w mojej duszy! I tutaj wydaje się całkiem na miejscu reakcja Jezusa. Może powinniśmy poczuć na sobie uderzenie bicza. Może potrzebne byłoby powywracanie stołów naszych przyzwyczajeń i stereotypów.

Taki przykład:
Przed laty jeden z księży proboszczów opowiadał, jak to do biura parafialnego zapukało dwoje ludzi, którzy od lat żyli bez sakramentu małżeństwa. Znał ich bardzo dobrze. Niejednokrotnie zachęcał, aby zawarli sakramentalny związek małżeński. Mimo usilnych próśb, rozmów w czasie kolędy i zapewnień, że w najbliższym czasie wszystko załatwią, sprawa przez wiele lat nie posunęła się do przodu. I oto, zupełnie niespodziewanie, któregoś styczniowego dnia pukają do biura parafialnego i mówią, że chcą uporządkować swoje życie. Skąd ta nagła zmiana? Poprzedniego dnia przyszedł do nich na kolędę tamtejszy wikariusz. Ku ich zdziwieniu, zdmuchnął świeczki i powiedział: „W tym domu żadnej modlitwy nie będzie! Od lat kpicie sobie z Pana Boga, więc nie liczcie na Jego błogosławieństwo!” Trzasnął drzwiami i wyszedł.

Od lat słyszę jak to za Zachodzie Kościół przeżywa postępujący kryzys i że to samo, choć wolniejszym krokiem, zbliża się do nas. W porządku – ale czy ja, czy my robimy coś by było inaczej, czy biernie czekamy na ten kryzys?
Skończył się okres gdy pod sztandarem Kościoła walczyło się z kłamliwym systemem. Teraz mamy wolność! Tak. Tylko, że coraz bardziej bezwolną. Nasze życie staje się nijakie, poddajemy się bez walki na wielu frontach. I powoli cofamy się do okopów, zaczynamy chować się w niszach społeczeństwa. A chrześcijanin nie może być tchórzem! Chrystus nie uciekł, nie schował się, nie wykorzystał tłumów by przejąć władzę.

Życie to walka – czy walczę? Przykład? Choćby z ostatnich dni. Czy moje dziecko uczestniczyło w zabawie halloween? Nie. To nie jest niewinna zabawa. Ta zabawa ma w swoich podstawach kult szatana. Kiedyś w halloween w ofiarach składano ludzi.

Cofamy się, i oddajemy bez walki kawałek po kawałku, bez rozgłosu, po cichu. Niech nam plują w twarz. To nie jest chrześcijaństwo!!!


Można powiedzieć, że moje życie jest takim placem budowy, na którym pracuję wznosząc bazylikę mojego życia. Fundamentem jest chrzest, wznoszę filary nośne, którymi są sakramenty, ściany modlitwy, ozdoby dobrych czynów i słów. I tam zapraszam Boga – aby czuł się dobrze. Aby czuł się jak u siebie w domu.

niedziela, 2 listopada 2008

"Wyjdź na zewnątrz"

„Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł”. Klęcząc Maria wyznaje fundamentalną dla niej i dla mnie prawdę – Jezus jest Panem życia i śmierci. Ona jest przekonana, że obecność Boga daje życie, że tam, gdzie jest Bóg jest wzrost i rozwój ku pełni. A więc wszędzie tam, gdzie nie ma Boga jest śmierć. Jego nieobecność wprowadza człowieka do krainy ciemności i rozpaczy. Doskonale to widać w codziennym życiu. Gdy w naszych myślach, słowach i czynach obecny jest żywy Bóg, to znajdujemy się na drodze światła, ale tam, gdzie Go nie ma, wkraczamy na wyboistą drogę nieobecności, nieistnienia naprawdę.

Poprzez ewangeliczne wydarzenie śmierci Łazarza widzimy, że wszystko, bez obecności Pana życia, po prostu umiera.
Umieramy, gdy nie spotykamy się z Bogiem na modlitwie.
Umieramy ,gdy nie karmimy się Jego Słowem i Ciałem.
A przecież człowiek pragnie żyć, jest do tego powołany!

Paradoksalnie wszystko co kochamy w naszym życiu musi przejść przez doświadczenie śmierci, utraty.
Te doświadczenia nas oczyszczają, pozwalają dostrzec to, co jest najważniejsze. Jezus musiał umrzeć na krzyżu, abyśmy mogli żyć. Ale też każdy z nas musi umrzeć by mógł żyć – tak jak Chrystus!

Umierać uczymy się całe życie. Jeśli się tego nie nauczymy, moment śmierci ciała będzie strasznym doświadczeniem.
Umieramy, gdy dzielimy się naszym czasem, umiejętnościami.
Umieramy, gdy naszym doświadczeniem staje się choroba, utrata kogoś bliskiego.
Umieramy, gdy nasz przyjaciel odchodzi.
Umieramy, gdy cała nasza dobra praca poszła na marne.
Umieramy, gdy doświadczamy poczucia niewiary.
Taka jest kondycja naszego życia – wciąż na nowo rodzimy się i umieramy.

Jest życie, które wykracza poza śmierć! Życie bez końca, na wieki. Niestety nie wszyscy, nawet chrześcijanie, o tym pamiętają. Czymś najsmutniejszym jest utrata nadziei. Wielu wierzy, że śmierć oznacza koniec, dlatego przed tym tragicznym momentem desperacko starają się żyć, jak to się mówi, na maxa.
Takie życie jest rozpaczliwym wyziewem braku nadziei.
Skąd usilne próby wydłużania życia kosztem drugiego człowieka, który staje się częścią zamienną?
Skąd nawet heroiczne poświęcenia by choćby przez chwilę potrzymać pęk pieniędzy?
Skąd częste zmiany tzw. partnerów życiowych by doświadczać namiastek miłości?
Powód: brak nadziei i wiary w życie wieczne.

W dzisiejszej ewangelicznej scenie doświadczamy czegoś wspaniałego. Jezus pyta: „Gdzie go położyliście?” Niczym echo powraca pytanie Boga, które kieruje po grzechu do Adama: „Gdzie jesteś?” (Rdz 3,9).
Jezus pyta mnie, gdzie jest to, co w Tobie umarło? Gdzie w Tobie jest cmentarz, gdzie w Tobie nie ma życia, gdzie panuje ciemność? Czy jestem świadomy tych miejsc?
Zaproszę tam Jezusa – „Panie, chodź i zobacz!” Muszę zdobyć się na tę odwagę aby Go zaprosić. Powiem Mu: „Spójrz, oto cmentarz mojego życia. Tu są miejsca, gdzie umarłem”.

Ewangelista zapisał, że Jezus się „wzruszył i rozrzewnił w duchu” To nie litość ale wzruszenie miłości.
Jezus widzi mnie umarłego i płacze, bo widzi, że to co tak szalenie kocha umarło. Nie tylko Łazarz był przyjacielem Jezusa – ja też nim jestem.

„Jezus zapłakał”.
Jego łzy są wyrazem miłości i solidarności z ludźmi, których kocha mimo ich zła i grzechu. Jezus, mężczyzna, płacze – łzy płyną po Jego twarzy, bo umarłem.
Niektórzy powiedzieli: ”Czy ten, który otworzył oczy niewidomemu, nie mógł sprawić, by on [Łazarz] nie umarł?”
Może i ja wyrzucam Bogu: „Dlaczego pozwoliłeś bym umarł, dlaczego dopuściłeś, że odszedłem?”
Poprzez to doświadczenie śmierci Jezus chce mi pokazać inny świat, świat poza progiem śmierci. Świat, gdzie obmywa wszystkie moje lęki, leczy głębokie zranienia i poi wodą życia ze źródeł wieczności.

Tutaj wymownego sensu nabierają słowa Jezusa, które wypowiedział w drodze do Betanii: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki. Wierzysz w to? (J 11, 25-26).

„A Jezus ponownie, okazując głębokie wzruszenie, przyszedł do grobu. Była to pieczara, a na niej spoczywał kamień” Pan zbliża się do grobu mojego serca pogrążonego w ciemności i grzechu.
Czyżby to była droga bez sensu? I jeszcze ten kamień, który trzeba usunąć.
„Usuńcie kamień!” – Jezus daje rozkaz. Tak bardzo trzeba usunąć kamień zaślepienia i egoizmu ze swojego grobu, aby Bóg mógł wkroczyć z całą mocą i dotknąć mnie łaską zbawienia. Muszę otworzyć swój grób – pomocą służą mi inni ludzie: rodzice, małżonek, przyjaciel, ksiądz, a więc Ci, którzy mają odwagę przesunąć ten kamień mojego cmentarza.
Muszę mieć odwagę by otworzyć mój grób i pokazać co w nim jest; ujawnić całą prawdę o swojej zgniliźnie.
Cudownym momentem, właśnie takim, jest szczerze przystąpienie do sakramentu pokuty.
I jeszcze na dodatek ten smród: „Panie, już cuchnie” – woła Marta. Tak – grzech śmierdzi, rozpad mojego życia cuchnie brakiem miłości.
Choćbym wylał na siebie nie wiadomo ile najwspanialszych perfum by zamaskować smród grzechu, nie uda mi się to. Przecież już tyle razy próbowałem sztucznie się uśmiechać, mówić, że nic się nie stało, przybierać kolejne maski – nie da się.
Człowiek, im głębiej jednoczy się z Bogiem, tym bardziej promieniuje świętością i pięknym obliczem pokoju. Rozsiewa cudowny zapach miłości.

Otwarto grób, a Jezus wzniósł oczy do góry modląc się. Jego spojrzenie nie koncentruje się na grobie ale skierowane jest z zaufaniem ku górze – ku Bogu. Jest to modlitwa wdzięczności: „Ojcze, dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał”. Następnie „zawołał donośnym głosem: „Łazarzu wyjdź na zewnątrz!”.

Jezus po imieniu woła mnie, wyprowadza z grobu, z grzechu i śmierci ku życiu w łasce i świętości. Opadają wtedy opaski wiążące nasze ręce i nogi, spada chusta zasłaniająca naszą twarz.

Łazarz musiał umrzeć po raz drugi, by zmartwychwstać w chwalebnym ciele. Ja też umrę, by zmartwychwstać. Obym nauczył się umierać i żyć już teraz, by moment śmierci nie był przekleństwem ale błogosławieństwem.

sobota, 1 listopada 2008

Do boju!

1 listopada Kościół obchodzi radosną uroczystość Wszystkich Świętych. Czyje dokładnie jest to święto? Tych, którzy żyli przed nami i wypełniając w swoim życiu Bożą wolę osiągnęli wieczne szczęście przebywania z Bogiem w niebie. Kościół wspomina nie tylko oficjalnie uznanych świętych, czyli tych beatyfikowanych i kanonizowanych, ale także wszystkich wiernych zmarłych, którzy już osiągnęli zbawienie i przebywają w niebie Tak więc jest to święto wszystkich domowników w Domu Ojca, wszystkich zbawionych.

Dlatego dzisiejszy dzień nie może i nie jest dniem smutnym – jest dniem radości! Z czego mamy się cieszyć? Z tego, że ci, którzy kiedyś żyli na ziemi, znosząc wszelkie przeciwności jakich doświadcza człowiek, już nie cierpią, już się nie męczą, ale są z Bogiem. Można powiedzieć, że są już bezpieczni, dopłynęli do portu, cel zrealizowali.
Być z Bogiem na wieki: to był ich cel i jest moim celem życia! Bez tego po co miałbym żyć?
Niebo – to nasz cel!

Czyli co to jest to niebo? „Niebo jest celem ostatecznym i spełnieniem najgłębszych dążeń człowieka, stanem najwyższego, ostatecznego szczęścia” — czytamy w Katechizmie Kościoła Katolickiego (1024).

Niebo to nie życie na luksusowej chmurce, gdzie aniołki spełniają każdą moją zachciankę. Niebo to spełnienie, niebo to sens, niebo to zaspokojenie, to…

Wróćmy na ziemie, bo z niej startujemy. Ziemia to – na skutek grzechu pierworodnego – pole naszej walki. Bo życie to walka, ciągłe bojowanie, zmaganie. Walczę by poprzez codzienne małe i większe zwycięstwa zbliżać się do nieba, realizować cel swojego życia.

Kto znajduje się w niebie?
Trójca Święta, Maryja, Aniołowie, święci. Święci, czyli zbawieni. Święci czyli, ci którzy zrobili wszystko by spotkać się z Bogiem.

Gdybyśmy wzięli do rąk obrazki świętych czy przyjrzeli się ich figurkom to zauważymy aureolę, anielski uśmiech, pięknie złożone ręce itd. Może tak wyglądają teraz, ale na ziemi nie mieli aureoli na głowie – mieli głowę pełną zatroskania o to jak dobrze żyć. Nie mieli tak pięknie złożonych rąk – te ręce ciężko pracowały. Świętość to owoc współpracy człowieka z Bogiem. Święty to nie znaczy „bezgrzeszny”. Święty, to ten który walczy o swoją świętość.

Wróćmy do analogi „walki”. Nasze życie to czas wojny z własnymi słabościami, z wadami, grzechem. Żeby wygrywać poszczególne bitwy, musze być odpowiednio przygotowany i uzbrojony („po zęby”).
Potrzebuję założyć na siebie kamizelkę kuloodporną, którą jest stan łaski uświęcającej.
Potrzebuję znać taktykę walki, czego uczy mnie Pismo Święte.
Potrzebuję odpowiednich sił i mocy, a to daje mi Eucharystia.
Dobry żołnierz wykonuje rozkazy dowódcy – nie można walczyć chaotycznie, potrzebny jest wódz, dlatego udajemy się do naszego generała Jezusa i czekamy na rozkazy, wskazówki, dobre słowo. Bo jeśli wyjdę na pole walki „goły i wesoły” to długo tak nie postoję.

Zdarza się, że którąś z bitew przegramy (bo zabrakło amunicji, wróg był silniejszy) – zdarza się, ale nie przegraliśmy wojny!

Bywa, że na drodze do Boga, do nieba, upadamy pod wpływem grzechu, i to jest – jeśli mogę tak powiedzieć - mały problem. Prawdziwy problem jest wtedy, gdy nie chcemy lub gdy ociągamy się ze wstaniem.

Leżąc nie idę, stoję w miejscu, nie posuwam się do przodu. Będąc w grzechu jest podobnie: leżę jak potrącony pies przy drodze a odległość między mną a niebem nie zmniejsza się.
Czasem Bóg, w swoim miłosierdziu, sprawia, że gdy zbliża się kres naszego życia to podsyła nam ekspres, kogoś kto w szybkim czasie pomoże nam nadrobić stracony czas leżenia w bezczynności grzechu. Jednak to są sytuacje ekstremalne.

Tak więc trzymajmy się prosto, po upadkach wstawajmy, i idźmy do przodu, ku świętości, ku niebu.

Jezus codziennie wychodzi dla mnie na górę, aby mnie błogosławić. Widzi, każde moje zajęcie, zna każde moje drgnienie mojego serca. Wie jak się staram podążać na drodze do nieba, i dlatego mówi do mnie: „Jesteś szczęśliwy, błogosławiony ubogi w duchu, smutny, łaknący i pragnący sprawiedliwości, miłosierny, czystego serca, który wprowadzasz pokój, który cierpisz prześladowanie dla sprawiedliwości”.
Nie mówi: „Błogosławieni którzy będą” ale mówi: „Błogosławieni, którzy teraz są ubodzy, są smutni” itd.

Błogosławiony człowiek, który idzie w Imię Pańskie, który pośród biedy swojego życia walczy i zwycięża.

Niech wzorem dla nas będzie Maryja – Matka Pięknej Miłości. Ta, której droga do świętości była najpiękniejsza (nie najłatwiejsza).

sobota, 18 października 2008

Kazanie polityczne

„Czy wolno płacić podatek Cezarowi czy nie?” Faryzeusze i zwolennicy Heroda zastawili doskonałą zasadzkę. Jeśli bowiem powie, aby nie płacić podatku, wyeliminowany zostanie przez Rzymian okupujących Palestynę. Jeśli powie, że trzeba płacić, znienawidzi Go naród, który oczekuje mesjasza „politycznego”, który weźmie w swe ręce władzę i wyzwoli naród od obcej okupacji.

Jezus sprzeciwia się takiemu postawieniu sprawy: "posługujecie się monetą Cezara, akceptujecie sytuację podbitego kraju, „oddajcie więc Cezarowi to, co należy do Cezara”, ale nie mieszajcie tego byle jak z waszą wiarą w Boga".

Jezus rozdziela zatem religię od polityki. Ale nie tak, jak to się często robi, dzieląc życie na dwie części: z jednej strony to co dla Cezara – polityka, a z drugiej, to co należy się Bogu – religia. I tutaj jest błąd, który wciąż na nawo jest popełniany: przez nas katolików nieświadomie, a przez przeciwników świadomie, bo wiedzą jaka jest siła takiego rozróżnienia.

Co jakiś czas słyszymy slogany o rozdziale Kościoła od państwa. Bzdura! Należy raczej mówić o współdziałaniu. Człowiek jest jednością, chociaż składa się z duszy i ciała. Jest otwarty na Boga, potrzebuje więc życia duchowego. Jednocześnie funkcjonuje w społeczności, zatem potrzebuje państwa. Rozdzielając Kościół od państwa należałoby przekroić człowieka na pół – głupie i w dodatku makabryczne.

Zobrazujmy to przykładem z dzisiejszej Ewangelii. Spór toczy się o podatek. Po tylu wiekach myślenie o podatkach powoduje niezmiennie zaciskanie się pięści Czym więc jest podatek w swoim założeniu? Jaka jest jego filozofia? Czy po to został wymyślony, aby przeciętny obywatel na dziesięć sposobów wyobrażał sobie, jak przejeżdża walcem po swoim urzędzie skarbowym?

Podatek to obowiązkowe świadczenie materialne. Pobiera go państwo, aby pokryć swoje wydatki. W tej definicji nie ma krzywdy wyrządzanej człowiekowi. Jest sprawiedliwość i zdrowy rozsądek. Cóż to za patriotyzm, w którym nie postrzegam państwa jako instytucji społecznej, która w pierwszej kolejności mnie obdarowuje?

Faryzeusze szukają dziury w całym. Ich perfidia polega na tym, iż doskonale zdają sobie sprawę, że problem jest sztuczny. Chodzi o domniemaną sprzeczność między porządkiem Boskim i ludzkim, nadprzyrodzonym i doczesnym, religijnym i politycznym.

Zastanówmy się. Żyjemy w świecie stworzonym i kierowanym przez Boga. Tak zwana nasza rzeczywistość (ziemska) jest poddana rzeczywistości Bożej. „Oddajcie Bogu to, co należy do Boga”. Te słowa mówią nam: zobaczcie, że wszystko w waszym życiu ma związek z Bogiem. Bóg ma uniwersalne prawo wglądu. Trzeba więc „oddać Bogu”, zarówno w polityce, jak i we wszystkim, to co robimy. Ponieważ w całkowitej rzeczywistości Bożej zawarte są nasze ludzkie rzeczywistości, w których możemy praktykować naszą wolność: życie osobiste, rodzina, firma, społeczeństwo, niemożliwe jest oderwanie tego wszystkiego od Boga.

Tutaj istnieją dwie pokusy. Jedni angażują autorytet Boga umieszczając Go pośród argumentów wyborczych albo w politycznych upodobaniach, mówiąc, że jedynie takie a takie postępowanie polityczne jest chrześcijańskie. Bóg nie znajduje się ani po prawej, ani po lewej stronie. On jest Prawdą!

Drugiej pokusie ulegają ci, którzy szukają schronienia u Boga i unikają wszelkiego zaangażowania w życie społeczne. Ale w ten sposób uchylamy się od obowiązku miłości bliźniego, ponieważ w dużej mierze właśnie poprzez działalność polityczną dokonuje się wzrost sprawiedliwości społecznej i jakości życia. Grzanie się we własnym ciepełku, odmawianie pacierzy i pozostawienie kraju własnemu biegowi nie jest żadną pobożnością, ale po prostu egoizmem.

Jako chrześcijanin mam obowiązek wziąć odpowiedzialność za moją rodzinę, która żyje w społeczeństwie. Bardzo bolesne są słowa typu: "Mam dość tego chorego kraju, tutaj nie da się żyć. Wyjeżdżam".

Jakbym gdzieś słyszał podobne: Mam dość pierwszej żony. "Idę poszukać sobie drugiej bo ta jest taka niereformowalna" itd. Brak odpowiedzialności i zaangażowania!

Wielu ludzi wycofuje się z życia społecznego (politycznego) mówiąc, co ja będę głosował, nic to nie zmieni i tak będą kraść i robić po swojemu. Owszem będą ale tylko wtedy gdy im na to pozwolisz. To ty decydujesz kto zasiada na tzw. stołku sejmowym, czy prezydenckim. Jak możesz narzekać, że w Polsce jest źle gdy ty nic nie zrobiłeś by było lepiej?! Czy gdy nastaje czas wyborów uczciwie badasz kandydatów, na których głosujesz? Czy sprawdzasz jak głosowali w sejmie, jak wyglądała ich dotychczasowa działalność, czy głosujesz na tego przystojnego z plakatu, czy głosujesz na złość teściowej, czy na chybił trafił? To my chcemy aby tacy a nie inni ludzie nas reprezentowali.

Nie dziwmy się też, że Kościołowi zawsze zależało na dobru człowieka i apeluje o udział w wyborach, apeluje o odpowiedzialne wybory itd.

Odpowiedź Jezusa wykorzystywano na wiele sposobów. Uczy nas ona przede wszystkim, że nienależny całkowicie rozdzielać wiary i polityki, unikając jednak łączenia ich w jedną całość: żadna polityka nie może wiązać Boga, lecz każda ma przed Nim zdać sprawę.

niedziela, 5 października 2008

Miłość jest w zupie

Na początku postawmy sobie dwa pytania. Pierwsze: Czy posiadam coś, co zawdzięczam tylko sobie? Swoim wysiłkom i pracy? Nie. Wszystko jest darem i nic nie jest moje. Nic. Życie, zdrowie, możliwości, talenty, drugi człowiek, itd. Gdy zaczynam o tym zapominać wtedy dochodzi do tragedii i dramatu.

I drugie pytanie: Jaka modlitwa jest najtrudniejsza? Okazuje się, że jest nią modlitwa dziękczynienia, w której dziękuję za to wszystko co otrzymałem i otrzymuję. Prosić umiemy z łatwością ale dziękować już nie. Dlaczego? Bo to, co mam, należy mi się? Bo to ja zapracowałem, bo to ja zrobiłem?

Wróćmy do dzisiejszej przypowieści o przewrotnych rolnikach. Wiemy kim jest gospodarz – to Bóg, hojny Stwórca i Pan stworzenia. Winnica to dawny Naród Wybrany, a teraz to my – chrześcijanie.

Kochający Bóg-Gospodarz „założył winnicę”. Pięknie o tym śpiewa Izajasz zwracając się do Boga jako do Przyjaciela: „Chcę zaśpiewać memu Przyjacielowi pieśń o Jego miłości ku swojej winnicy! (Iz 5, 1). Bóg wybrał nas jako swoją szczególną własność, najdroższy skarb, jesteśmy przedmiotem Jego radości i dumy. Nie tylko wybrał ale i obdarzył wszystkim co konieczne byśmy się rozwijali. Każde dziecko wie, że zostało stworzone przez Boga, ale my, już starsi, zapominamy, że to co stworzył Bóg, a w tym i nas, jest bardzo dobre.

Zapominamy, że pochodząc z ręki Boga jesteśmy doskonali. A my tak często mamy pretensje i walczymy z odstającymi uszami, za długim nosem, niskim wzrostem itd. A my tak długo czynimy wyrzuty Bogu, że nie mamy zdolności jak inni, talentów. Chcielibyśmy sami siebie stworzyć, ale wtedy to nie bylibyśmy my – dzieci Boga.

Bóg stwarzając mnie dał mi to wszystko, co jest potrzebne do realizacji mojego życiowego powołania. Jak dziecko, które zaczyna uczyć się pisać, dostaje na początek zeszyt i pióro, by następnie ćwicząc kolejne litery budowało zdania, tak ja otrzymuję ziarno talentu, zdolności, które mam rozwijać.

U nas nie ma przeznaczenia, predestynacji, ale jest coś więcej! Powołanie! Powołanie, które jako dar Boży, jest szansą osiągnięcia szczęścia i sukcesu. Realnego i prawdziwego.

Co jeszcze Bóg zrobił dla swojej winnicy, dla nas? „Otoczył ją murem” – mur ten określa granice i chroni przed zniszczeniem. To symbol Bożego Prawa, które pomaga nam żyć w harmonii. To m.in. Dekalog, który nie jest zbiorem zakazów ale znaków, które pomogą mi ominąć fałszywe ścieżki i pułapki. Mur chroni przed dzikimi zwierzętami, które mogłyby niszczyć latorośle, jak i złodziejami. Tymi zwierzętami są pokusy, a złodziejami fałszywi przewodnicy i nauczycielami, którym zależy tylko na zysku. Mur Prawa Bożego chroni nas przed zejściem na złą drogę. Jest jak GPS, który pozwala nam bezpiecznie dojechać do celu.

„Wykopał w niej tłocznię” – wykuta w skale kadź do wyciskania moszczu z winogron jest symbolem ołtarza, na którym – przez właściwie rozumiany kult, wolny od hipokryzji i formalizmu – człowiek ma zostać oczyszczony z egoizmu i nieprawości, by składać Bogu w ofierze swoją wierność i miłość. W tej tłoczni został wyciśnięty Jezus, dojrzały owoc posłuszeństwa Ojcu. Nasza droga też wiedzie przez „tłocznię – ołtarz”, na którym składamy siebie Bogu w ofierze i skąd wychodzimy przemienieni, uświęceni i posileni.

„Zbudował wieżę” – wieża służy za strażnicę. Jest ona również alegorią Świątyni – Kościoła, w którym Bóg jest obecny pośród swego ludu. Obecny poprzez sakramenty, nauczanie i przewodzenie.

Zobaczcie jak bardzo zostaliśmy obdarowani. Bóg zatroszczył się o wszystko, by niczego nam nie brakowało, byśmy mogli realizować swoje powołanie. Zakładanie winnicy to praca wymagająca wiele inteligencji i trudu, cierpliwości i miłości. I Bóg to zrobił.

Na koniec „oddał ją w dzierżawę rolnikom”. Ktoś mógłby powiedzieć: I to był największy błąd Boga. Ale na tym polega właśnie miłość. Popatrzmy jak wielkim zaufaniem obdarzył Gospodarz rolników! Nie wtrąca się w ich działanie, jak gdyby delikatnie odsunął się na bok, tym samym gwarantując nam wolność wyborów i decyzji.

Pamiętać trzeba, że winnicę oddał w dzierżawę, a nie na własność!

„Nadszedł czas zbiorów”. Owoce, których Bóg tak bardzo pragnie i na które czeka, to rozwijająca się w nas miłość do Niego i wzajemna miłość braterska. Takich plonów oczekuje ode mnie Bóg. Jezus odczuwał i odczuwa głód miłości, który mogę zaspokoić.
Teraz powstaje pytanie: jak wyglądają plony z mojej winnicy? Czy owocami mojej pracy jest miłość Boga i bliźniego? Bóg upomina się o plony wysyłając swoje sługi. Są nimi Jego przyjaciele i powiernicy. W ST byli to prorocy (wiemy co się z nimi stało), a w naszych czasach, również prorocy choć dzisiaj nazywamy ich świadkami czy świętymi.

Bóg nie męczy się ciągłym wzywaniem do nawrócenia (zmiany myślenia), wciąż wysyła nowych proroków. Cierpliwie, posyła kolejnych, których traktujemy podobnie jak rolnicy z przypowieści.
Warto zauważyć, że złość rolników wobec gospodarza narasta. Ich początkowa chciwość i lekceważenie praw gospodarza przeradzają się stopniowo w nienawiść i agresję, aż do morderstwa. Grzech prowadzi do katastrofy.

Gdzie są nasze plony? Jakie są owoce moich starań? Jak realizuję moje powołanie?

Co się dzieje, gdy dary Boga człowiek sobie przywłaszcza? Mąż, który ma zapewnić rodzinie bezpieczeństwo może stać się tyranem. Żona, która ma być kapłanką domowego ogniska, może stać się przyczyną rozkładu życia rodzinnego. Ksiądz, który ma głosić Ewangelię, może stać się głoszącym siebie i swoje idee.

Czy pamiętam, że drugi człowiek jest dla mnie darem, a nie własnością? Dziecko nie jest własnością rodziców, którą mogą dobrowolnie rozporządzać. Starszy człowiek nie jest meblem, który można przestawić do piwnicy bo jest już niemodny.

Czy to co posiadam odpowiednio wykorzystuję? Mam samochód ale teściowej nie przywiozę zakupów bo może się zabrudzić więc niech sobie zamówi taksówkę. Mam wolny wieczór, i zamiast wziąć żonę do kina, to siedzę znudzony przed telewizorem.

Czy celem mojego życia jest pomnażanie miłości i dobra wspólnego, czy pomnażanie egoizmu i skupienia na sobie? Skąd te wszystkie konflikty i wojny na ziemi? Bo ktoś, w swojej głupocie, stwierdził, że ropa, gaz, lasy należą do niego. I tylko do niego.

W szkole, gdy pytam dzieci czy młodzież o to jak powinna wyrażać się na co dzień wzajemna miłość, mają problemy z odpowiedzią. Nie wiedzą jak, ponieważ co raz rzadziej widzą jak być dobrym i szlachetnym, jak kochać Boga, jak z nim rozmawiać?

Mamy problem z konkretnym wyrażaniem miłości. A jak te konkrety miłości wyglądają?
Miłość jest w rodzinie, gdzie rozmawia się z Bogiem i ze sobą o planach zakupu nowego telewizora.

Miłość jest w zupie, którą żona przygotowała na obiad.
Miłość jest w wyniesionych na czas śmieciach i wytrzepanym porządnie dywanie.
Miłość jest w cierpliwym wysłuchaniu starszej, zapominającej się osobie.
Miłość jest gdy nie oddam bratu, który wciąż mnie zaczepia.
Miłość jest w dobrze odrobionej pracy domowej.
Miłość jest w cierpliwym znoszeniu choroby.
Św. Paweł zwraca się dzisiaj do nas z prośbą, abyśmy praktykując miłość, brali pod rozwagę, „wszystko co jest prawdziwe, co godne, co sprawiedliwe, co czyste, co miłe, co zasługuje na uznanie. I dodaje na koniec „a Bóg pokoju będzie z wami”.

Życie, zgodne z powołaniem, według praw miłości, daje pokój.

sobota, 20 września 2008

Nigdy nie jest za późno

Jedną z najgorszych rzeczy jaka może się przytrafić człowiekowi jest bezrobocie, bezczynność. Człowiek bez pracy traci nie tylko potrzebne środki na swoje utrzymanie, ale traci również swoją wartość. Bezczynność powoli nasącza serce apatią, zniechęceniem, poczuciem beznadziejności. Taki człowiek powoli zaczyna umierać.

W stwórczej wizji Boga każdy z nas jest przeznaczony do pracy. Jesteśmy robotnikami. Nasze ciała i zmysły są narzędziami naszego działania. W Raju pracą Adama było poznawanie świata i doglądanie go. Skutkiem grzechu pierwszych rodziców nie jest praca sama w sobie, ale to, że ona często jest związana z wielkim trudem a nawet cierpieniem. Praca przestała być czystą przyjemnością i troską.

Wiemy, że praca uszlachetnia człowieka. Mówimy: „Bez pracy nie ma kołaczy”, św. Paweł w Drugim Liście do Tesaloniczan pisze, że „Kto nie chce pracować, niech też nie je!” (2 Tes 3, 10). Praca jest drogą uświęcenia człowieka, drogą zbawienia. Poprzez pracę rzeźbimy siebie, swoje cnoty, swoją wartość, by następnie stanąć przed Bogiem jako najczystsze złoto.

Bezczynność zabija nas. Dlatego Bóg-Ojciec nie chce do tego dopuścić. On, jako gospodarz, wychodzi „wczesnym rankiem”, aby najmować robotników do swojej winnicy.

Czym jest owa winnica, będąca posiadłością naszego Ojca? To miejsce naszej pracy, naszego trudu, miejsce, które nam wskazał lub jeszcze wskaże. Moją winnicą jest praca w tej parafii jako księdza, winnicą większości z was jest rodzina, gdzie – jeśli można tak powiedzieć – pracujecie jako matki, ojcowie, dzieci.

Zauważmy, że to gospodarz szuka robotnika, że to on sam wskazuje miejsce pracy. Robotnik Bożej winnicy nie stawia warunków i żądań. Tutaj zawarta jest bardzo ważna ewangeliczna myśl. Czy praca, której się podąłem wskazał mi Bóg? Czy zadanie, które realizuję zlecił mi Gospodarz winnicy Bożej? Czy funkcję jaką pełnię w tej winnicy wykonuję z woli Gospodarza, czy też sam sobie ją wydarłem dla siebie?

Są to kluczowe pytania by nasze, jak to mówimy – realizowanie się w świecie – przynosiło szczęście. Tragedią wielu współczesnych ludzi, jest kierowanie się przy wyborze pracy tylko kluczem ekonomicznym. Ten klucz tylko pozornie otwiera drzwi do dobrobytu i szczęścia. Ten klucz otwiera również drzwi nieszczęścia. Znam przypadki, w których znajomi wybierali szkołę średnią, studia czy pracę, patrząc tylko na to ile i jak szybko mogą zarobić? A dzisiaj widzę, jak szybko i ile kosztuje spadanie w dół człowieczeństwa. Gdybym kierował się takimi pobudkami to teraz nie byłbym zakonnikiem ale, jak chciała moja mama, technikiem dentystycznym :)

Słowo praca najczęściej od razu kojarzy nam się z pieniądzem. Myślimy, że dobra praca powinna dawać dobre pieniądze. Nieprawda. Dobra praca ma dawać prawdziwe szczęście. Praca, którą nam proponuje Bóg jest sposobem naszej realizacji siebie. W tej pracy nie chodzi o zysk na koncie bankowym ale wiecznym.

Znajomy ksiądz opowiedział mi następującą historię. Kiedyś odwiedził dom swojej koleżanki i zastał jakiś dziwny nastrój. Kiedy na moment ona wyszła, zapytał jej mamy, co się stało. Ona mu odpowiada, że córka wróciła wczoraj od swoich bliskich i bez przerwy narzeka na wszystko, co jest w domu. Bo tam jest duży salon, plazma, kryształy, drogie dywany…, tam jest wszystko. U nas zaś takie dziadostwo. Chodzi po kątach i złości się. Nie można z nią w ogóle rozmawiać. Tak się składało, że ten ksiądz znał tę rodzinę i kiedy zasiedli do herbaty, powiedział jej: „Tam nie ma dzieci, a ty masz czwórkę urwisów… O co ci chodzi? Chciałabyś zamienić je na tamte kryształy i plazmę? Choćbyś miała worek złota, to ono nigdy się do ciebie nie uśmiechnie, a to dziecko na ciebie czeka”.

Kiedyś każdy z nas był bezrobotny. Może lepiej powiem: bezczynny. Bóg zaprosił nas do siebie w momencie chrztu św., który nazywamy „bramą”. Będąc teraz w gronie robotników moglibyśmy porozmawiać o tym, kiedy i do jakiej pracy zostaliśmy posłani przez Boga.

Większość z nas do pracy w winnicy Pańskiej została wezwana „wczesnym rankiem”, a więc gdy byliśmy małymi dziećmi. Ale z pewnością znajdą się i tacy, którzy rozpoczęli pracę o 9.00, 12.00, 15.00 i 17.00 naszego czasu. O czym te godziny mówią?

Gospodarz pięć razy wychodził szukać robotników. Są to pory dnia. Są to pory naszego życia. Jedni kroczą ścieżką zbawienia od małego, inni zaczynają w wieku dorastania, jeszcze inni w sile wieku. A są i tacy, którzy przypominają sobie o Bogu w jesieni życia, oraz tacy, którzy w ostatniej godzinie bycia na ziemi odpowiadają na zaproszenie do pracy.

Jak to dobrze, że Bóg nawet godzinę przed zachodem słońca wychodzi szukać robotników. Jaka to wielka miłość i litość z Jego strony.

Czasem dochodzimy do wniosku, że życie z Bogiem, takie konkretne i zaangażowane, jest niemożliwe lub możliwe ale w zupełnie innych warunkach – na pewno nie moich. Pozostawiamy tę sprawę na odległą i nieokreśloną przyszłość. Zdarza się, że najtrudniejszym krokiem do podjęcia życia z Bogiem jest strach, obawa, że jest już za późno albo że jest to zbyt trudne.

A jednak Jezus w dzisiejszej przypowieści mówi, że nigdy nie jest za późno by żyć według Bożej Mądrości. Nigdy nie jest za późno, by swoje życie uczynić szczęśliwym.


sobota, 13 września 2008

Odtrutka

„W owych dniach podczas drogi lud stracił cierpliwość. I zaczęli mówić przeciw Bogu i Mojżeszowi: "Czemu wyprowadziliście nas z Egiptu, byśmy tu na pustyni pomarli? Nie ma chleba ani wody, a uprzykrzył się nam już ten pokarm mizerny". (Lb 21,5)
Jak to? Czyżby tak szybko zapomnieli jak byli niewolnikami w Egipcie? Jak musieli pracować ponad siły? Jak na każdym kroku byli prześladowani i poniżani? Nawet ich własne dzieci były zabijane (żeby się przypadkiem za bardzo nie rozmnożyli)! I szemrali przeciw Bogu i Mojżeszowi, czyli zaczęli narzekać, wątpić, zniechęcać się.

Spróbujmy odnaleźć się w ich sytuacji. Czy przypadkiem nie ma takiej postawy w nas samych?Przez chrzest święty Bóg wyprowadził nas z Egiptu, który, ogólnie mówiąc, jest synonimem zniewolenia przez grzech. Nasze życie to ciągła wędrówka przez pustynię. Pustynię, którą musimy przejść by dotrzeć do Ziemi Obiecanej, do krainy szczęścia, do nieba.
Droga nie jest łatwa.

„Po co mi było zawierać sakrament małżeństwa? Teraz musze się z nim męczyć? Są dzieci. Gdybym mogła to wszystko zostawić?”
„Dlaczego musze tak ciężko pracować? I tak wszystkie pieniądze od razu się rozchodzą. Przecież mógłbym na niektóre sprawy przymknąć oko?”
„Znowu zaczął się rok szkolny. Już teraz mam dość, a co dopiero będzie za miesiąc, za pół roku? I tak mi to nie jest potrzebne do życia”.
„Ile ja już im pomogłam. Przecież mam prawo do spokojnej emerytury. Ja też chcę Mieć trochę od życia”.
„Tego jeszcze brakowało! Żeby przystąpić do sakramentu bierzmowania trzeba chodzić na jakieś durne spotkania. I po co to? Ech…”
„Kurcze, znowu ten ksiądz ma msze. Będzie długo…”
„Jutro poniedziałek. I znowu to samo. Ten sam durny szef, to zimno za oknem”.

Lubimy narzekać. Tęsknimy za „chlebem i wodą”, za cebulą z Egiptu. Nie dostrzegamy, że przecież Bóg daje nam codziennie pożywienie abyśmy mieli siły, że troszczy się o nas abyśmy nie wpadli w ręce wroga, nie dostrzegamy jak idzie na przedzie jak pasterz. On się troszczy abyśmy pewną i bezpieczną drogą przeszli przez pustynię. Nie ma innej drogi. I my o tym wiemy. A ile razy chcieliśmy zawracać. Czasem nawet wracaliśmy…. by od nowa wyruszyć.

„Zesłał więc Pan na lud węże o jadzie palącym, które kąsały ludzi, tak że wielka liczba Izraelitów zmarła” (Lb 21,6)
Jad palący – on jest. Tym jadem są skutki naszych grzechów. Jesteśmy zatruci. I nie chodzi tu o zanieczyszczenie tylko naszych ciał, naszego środowiska naturalnego. To nasze serca są przesiąknięte trucizną grzechu, trucizną tego świata. Bóg troszcząc się o nas chce nam dać dobry pokarm, chce nam dać wody żywej.
A my niestety karmimy się śmieciami. W naszych żyłach nie płynie królewska krew Chrystusa. Pakujemy w siebie narkotyki, które nas odurzają, stwarzają poczucie iluzyjnego szczęścia. Poprawiamy sobie humor alkoholem, uciekamy w bierne oglądanie pudła zwanego telewizorem, porażki i stres wynagradzamy sobie masturbacją, zagłębiamy się w wirtualny świat Internetu z jego możliwościami itd. itd.
Ten jad nas pali, grzech sprawia, że nasz świat staje się w naszych oczach coraz bardziej czarni i czarny i zaczynamy się dusić. Gdzie jest czyste światło, gdzie jest świeże powietrze, gdzie jest ten piękny horyzont?
Bóg daje odtrutkę tym, którzy tego pragną i wołają o pomoc uznając swoją winę. Mojżeszowi polecił ustawić miedzianego węża na palu, by każdy ukąszony, który na niego spojrzy odzyskał zdrowie.

Na naszej pustyni życia Bóg ustawił pal z Jezusem – On jest odtrutką, „w Jego ranach jest nasze uzdrowienie”.
Gdyby Ewa, po sugestii węża, „podniosła” wzrok do Boga zamiast uciekać przed nim i kryć się, z pewnością byłaby całkowicie inna jej historia i nasza.
Gdyby Adam, po swoim grzechu, zamiast chować się po krzakach zwrócił się do Boga z wołaniem o ratunek, nie byłby wypędzony z raju, może do dzisiaj mieszkalibyśmy w nim.
Krzyż od dzieciństwa stoi przed nami, a my mamy problem ze spojrzeniem na niego. Nasz wzrok ucieka przed uzdrawiającym spojrzeniem. Nawet nas denerwuje, razi. Bo skąd takie m.in. głosy: „Po co budować kolejny krzyż na szczycie góry?” lub „Żeby nie ranić uczuć innych w szkole nie musi być krzyża. Nie mówiąc już o sali sejmowej, gdzie przecież to ciągle kłócący się złodzieje”.

A w twoim domu jest? Czy wisi na ścianie? Czy masz odwagę zatrzymać się i spojrzeć Uzdrowicielowi w oczy?
Takie spojrzenie wymaga klimatu szczerości i zaufania! Wiemy jak trudne są szczere rozmowy – bo one wymagają spojrzenia w oczy. Prawdę odkrywamy w szczerym spojrzeniu w oczy Prawdy, którą jest Jezus.
Podnieś wzrok do góry, podnieś swoją głowę w kierunku nieba (nie ziemi).
Mamy z tym problem. Jak często trudno jest nam rozmawiać patrząc sobie prosto w oczy. Tak mogą tylko ci, którzy kochają. Tak mogą tylko ci, którzy szukają prawdy.
W oczach drugiego wyczytamy prawdę.
W oczach drugiego poznamy, że nas kocha.
W oczach drugiego dostrzeżemy radość i pokój.

„Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne”. J 3, 16
Z krzyża Chrystus wyciąga ku nam swoje ręce by nas ogarnąć. Na krzyżu dla nas Serce Boga zostało zranione, ale z Niego płynie Krew i Woda oczyszczenia, sakramentów uzdrowienia.
Z krzyża Chrystus swoim wzrokiem szuka Ciebie byś powrócił, zatrzymał się i spojrzał … głęboko…..
Pod krzyżem nie jestem sam – jest Matka i św. Jan.

sobota, 23 sierpnia 2008

Brat i Przyjaciel

Oto Jezus wraz z uczniami udaje się daleko, bo 200 km od Jerozolimy, do ziemi pogan, w okolice Cezarei Filipowej. Samo miasto rozbudował tetrarcha Herod Filip i nazwał je Cezareą na cześć cesarza Augusta Oktawiana, któremu również zbudował świątynię.
W tym to mieście znajduje się świątynia bożka, o wymownym imieniu „Pan”. Przedstawiany z wielkim fallusem, był bogiem rozpusty, nieokiełznanego pożądania i seksu, żądnym krwi dzieci. Jego świątynia stoi na olbrzymiej skale, mającej kilkadziesiąt metrów szerokości i kilkanaście wysokości. Ma także szczelinę, która uważana była za bramę piekielną, niemającą dna. Jedną z form kultu tego bożka było wrzucanie dzieci do tej szczeliny: gdy nie wypłynęła z niej krew, wierzono, że bożek przyjął ofiarę.
W takiej scenerii, na granicy świata pogańskiego i starożytnego Izraela, Jezus zadaje swoim uczniom (czyli osobom najbardziej zaufanym) pytanie: „Za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego?”
Wyobraźmy sobie, że Jezus przychodzi w moje okolice, odnajduje mnie i pyta: Za kogo uważają Mnie ludzie, z którymi żyjesz na co dzień? Spróbujmy odpowiedzieć na to pytanie: Kim jest Jezus dla mojej rodziny, wspólnoty, dla moich przyjaciół? Jak jest postrzegany?
Najlepszą odpowiedzią na to pytanie nie jest odpowiedź słowem ale świadectwem życia. Czy życie współczesnych ludzi świadczy o tym, że znają Jezusa?

Dobrze. Łatwo jest wydawać sądy o innych. Teraz kolej na mnie. Jezus pyta: „A ty za kogo mnie uważasz? Kim dla ciebie jestem? Co powiesz o Mnie?"
To jest pytanie fundamentalne, podstawowe, którego nie da się pominąć. Ominięcie go powoduje, że zaczynamy żyć w iluzji. Jest to pytanie o moją przyjaźń z Jezusem.
Mamy już trochę lat. Dawno ochrzczeni i bierzmowani. Widzieliśmy i przeżyliśmy niejedno. W różny sposób doświadczyliśmy wiary w Kościele. Czy ten czas spowodował, że nasza przyjaźń się pogłębiła?
Wierzę w kogo? Modlę się do kogo? Z kim spotykam się w każdą niedzielę? O kim uczyłem się i uczą się moje dzieci na katechezie? Kim jest Jezus?

Nasz Mistrz, pytając o to, za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego, kładzie nacisk na swoje człowieczeństwo, o którym zapominamy. Jezus jest Bogiem i Człowiekiem!!!
Bardzo często Boga wyobrażamy sobie jako kogoś dalekiego, odległego, niedostępnego, nawet bezosobowego, jakąś moc, kosmiczną siłę itd. A przecież nasz Mistrz żył na ziemi jak człowiek, jak my, jak ty i ja. Urodził się w małej mieścinie pośród zwierząt. Był emigrantem. Wychowywany w posłuszeństwie. Od Józefa nauczył się ciesielstwa. Modlił się, uczestniczył w dorocznych pielgrzymkach do Jerozolimy. Brał udział w weselach. Rozmawiał i spotykał się z ludźmi. Spał, jadł, odpoczywał itd. itd. Był, jakbyśmy to powiedzieli, normalny. Swój chłop!!!
Dlatego mogę spokojnie stwierdzić, że Jezus jest moim Bratem i Przyjacielem (moim – nie tylko mistyków). Jezus jest moim Bratem i Przyjacielem. Czy kiedykolwiek spojrzeliście na Mistrza z takiej perspektywy?
Jest Bratem. Przecież mamy jednego, wspólnego Ojca, do którego razem wołamy Ojcze nasz.
Z przyjacielem lubię się spotykać, chcę z nim być, jemu opowiadać o sobie, o swoich przeżyciach i tajemnicach, smutkach i radościach. Na niego mogę liczyć w każdej sytuacji i wiem, że nigdy mnie nie opuści w potrzebie. Czy takim przyjacielem jest dla mnie Jezus? Czy to jest nierealne? Jezus jest Człowiekiem i przyjaźń z Nim to najwspanialsza rzecz jaka może nas spotkać. Warto się nad tym zastanowić.
Przenieśmy się jeszcze raz pod Cezareę Filipową. Z jednej strony mamy piękne miasto – symbol świata z wszelkimi pokusami (władzy, sławy i pieniądza) ale bez Boga, a z drugiej, w oddali, niewidoczną Jerozolimę wraz z Górą Kalwarią.
Jezus mówi: „Zobacz, tutaj blisko, na wyciągnięcie dłoni jest miasto przepychu, wszelkiej uciechy i próżności, świat gdzie mnie nie ma, gdzie mnie nie znajdziesz, a tam, daleko, 200 km stąd jest Jerozolima, miasto gdzie będę skazany na śmierć i gdzie będę cierpiał ale też i gdzie zmartwychwstanę. Ja idę do Jerozolimy. Pójdziesz ze Mną? Wybór pozostawiam tobie. Wybór: to odpowiedź na pytanie: Za kogo Mnie uważasz?”.

Tę refleksję pragnę zakończyć słowami pięknej modlitwy, którą kiedyś znalazłem:

Nazywasz mnie mistrzem, a nie radzisz się mnie.
Nazywasz mnie światłem, a nie widzisz mnie.
Nazywasz mnie drogą, a nie idziesz w moje ślady.
Nazywasz mnie prawdą, a nie szanujesz mnie.
Nazywasz mnie bogactwem, a nie prosisz mnie.
Nazywasz mnie wiecznym, a nie szukasz mnie.
Nazywasz mnie miłosiernym, a nie ufasz mi.
Nazywasz mnie wszechmocnym, a nie cenisz mnie.
Nazywasz mnie sprawiedliwym, a nie boisz się mnie.
Jestem twoim Bogiem – wiem więcej.
Mając wiarę miej odwagę, a nie będzie ci ciężko,
bo kto posiada Me Boskie Serce ma wszystko.
Świat przeminie, wszystko zabierze ci śmierć,
Tylko jedno zostanie: Ja – Twój Bóg.